Empties #8

Witajcie :)

Dziś postraszę Was pustymi opakowaniami! :)
Co miesiąc mam naprawdę niezłą frajdę, kiedy zaglądam do pudła ze zużyciami i fotografuję wykończone produkty. Mam wtedy wrażenie, że jest jakaś płynność w moich kosmetycznych zapasach i pomimo tego, że wciąż kupuję, coś także wyrzucam ;)


1. Equilibra, szampon aloesowy - włosowy ulubieniec, już zaopatrzyłam się w kolejne opakowania :) KLIK
2. Facelle - jeden z podstawowych produktów w mojej łazience, służy wg celu i do włosów
3. Facelle w piance - nowość, oczywiście musiałam spróbować, nie byłabym sobą ;) Jestem na nie, męczyło mnie wielokrotne naciskanie pompki, żeby wydobyć odpowiednią ilość produktu. Do mycia twarzy powinien być fajny, ale ja go do tego nie używam.
4. Be Beauty, płyn micelarny. Standardowo już ;) KLIK


5. Yves Rocher, żel pod prysznic Retropical - miły w użytku produkt o ładnym, świeżym zapachu. Było nam razem przyjemnie pod prysznicem ;)
6. Anida, krem do rąk z woskiem pszczelim i olejem makadamia - ulubiony krem, mam go zawsze w domu, ostatnio w samym salonie naliczyłam 3 rozpoczęte tubki ;) To chyba o czymś świadczy? :) KLIK
7. Marks& Spencer, mydło do rąk różane - zapach miało śliczny, ale wszystko inne bez szału, ot mydło w płynie. Bardzo szybko się skończyło - 200 ml wystarczyło na niecałe 2 tygodnie.
8. Nivea, antyperspirant w kulce Fresh Natural - nie było mojej ulubionej wersji Dry Comfort, wzięłam więc tę. Nigdy więcej ;) Pachniała męsko, ale brzydko i bardzo się ucieszyłam, kiedy się skończyła.


9. Donegal, zmywacz do paznokci w żelu - moje odkrycie sprzed 2 miesięcy. Świetny zmywacz, który nie śmierdzi, czuć nawet to reklamowane mango. Musiałam nauczyć się go obsługiwać - trzeba chwilkę przytrzymać palec na waciku ze zmywaczem. Zmywa wszystko, jest wydajny i zdecydowanie uprzyjemnia proces zmywania lakieru. Kolejna butelka już w użyciu :)
10. Iwostin, woda termalna. Męczyłam te 50 ml chyba przez pół roku. Używałam do zwilżania glinki na twarzy. Woda wręcz pluła mocno kroplami, aplikacja była nieprzyjemna. Nigdy więcej... Bye bye, Iwostin!
11. Klorane, szampon na bazie wosku z magnolii. Próbka 100 ml wystarczyła na kilka użyć, nie był zbyt wydajny. Dobrze się pienił, nie zauważyłam nic specjalnego.
12. La Roche Posay, fizjologiczna pianka do mycia twarzy. Kupiona za grosze na allegro, służyła mi do porannego oczyszczania twarzy. Dobrze myła, ale nie była zbyt wydajna i nie podobał mi się zapach. Wróciłam już do mojej ulubionej pianki Caudalie.


 Biotherm Biosource, tonik do twarzy. Próbka 30 ml. Bez rewelacji, miał alkoholowy zapach.
13. Baza kremowa ze sklepu z półproduktami - dostałam ją kiedyś jako gratis do zakupów, nie wiedziałam, co to i zużyłam do peelingu ;)
14. Chanel, Vitalumiere Aqua, podkład o magicznych właściwościach, było mi autentycznie smutno, kiedy się skończył :( KLIK
15. Decubal, krem pod oczy. Zwykły nawilżacz, nic szczególnego. KLIK


Tutaj próbki - maska oczyszczająca Caudalie, w której się totalnie zakochałam po tej próbce i pełnowymiarowe opakowanie jest już u mnie, krem do rąk Caudalie, który genialnie sprawdza się w pielęgnacji skórek, też mam już pełnowymiarowe opakowanie. Ostatnia próbka to ujędrniający żel pod oczy z JMO - dzięki Megdil, która wiedziała, że rozważam zakup, mogłam wypróbować ten żel, niestety nie przypadł mi do gustu.Próbka 1 ml wystarczyła mi na 4 dni używania rano i wieczorem. Bardzo szybko się wchłaniał, odczuwałam potrzebę nałożenia jeszcze czegoś, nieprzyjemnie ściągał skórę wokół oczu, na pewno się na niego nie zdecyduję.


Próbki z It's Skin - kremy wodne. Bardzo miło używało mi się tych kremów, używałam ich jako serum po toniku, jedna saszetka wystarczała na 5 dni porannego stosowania. Zdecydowałam  już, że jedno z nich zagości w mojej łazience za niedługo :) Próbka serum nawilżającego z Lieraca też była niczego sobie, ale produkt był dość wodnisty, więc raczej nie zdecyduję się na zakup.


Ostatnia garść próbek, z tej gromadki nic mnie szczególnie nie zaskoczyło. Shiseido to były płatki pod oczy nasączone retinolem, użyłam ich w wieczór przed obroną, skóra wokół oczy była przyjemnie nawilżona :) 



Uff, to już wszystko. Choć nie ma tego tak dużo, jak poprzednio, ja jestem zadowolona :)
Jak Wam poszło w tym miesiącu?

Essie, Smokin Hot

Witajcie serdecznie ! :)

Dziś prezentuję Wam mój ostatni lakierowy nabytek. Chciałam go już dłuuuugo, bo prawie rok. Odkąd zobaczyłam go we wpisie u Mani, zapragnęłam, by zasilił i moje lakierowe zbiory. W końcu się udało, zakupiony w pierwszym krakowskim Hebe, Smokin Hot przed Wami! :)


Lakier jest kremowy, kryje po 2 warstwach, nie zostawia żadnych smug, zacieków, nie bąbelkuje - cudo. Kolor - kolejne cudo :) To taka śliwka w asfalcie ;)
Standardowo, jak na Essie przystało- buteleczka ma 13,5 ml, wygodny szeroki pędzelek i naklejkę z nazwą u góry.



Na dłoniach prezentuje się bardzo elegancko - ciemno, ale wciąż w sam raz na dzień. Pasuje w zasadzie do wszystkiego - od luźnego stroju do tego formalnego [ sprawdziłam wczoraj na obronie magisterki. Tak, obroniłam się ^^ ]. 



W każdym świetle prezentuje się bardzo ładnie i ciekawie, aczkolwiek widać drobne różnice. Essie Smokin Hot nie jest oczywistym kolorem, za to bardzo przyciągającym uwagę - dostałam kilka pytań o niego, kiedy gościł na paznokciach :)



Kolor raz wpada w śliwkę, raz w kakao, a raz w taki asfaltowy odcień, w każdej tej odsłonie podoba mi się jednakowo :)

Na koniec jeszcze scenka rodzajowa z Bestią, która zwie się Kebab i pomimo tego, że we wrześniu skończyła rok, wcale nie mądrzeje ;)


Jak się Wam podoba Essie Smokin Hot?
Macie ten egzemplarz w swoich zbiorach?

Filtr L'Oreal UV PERFECT SPF 50, PA +++

Witajcie weekendowo :)

Od kilku dni non stop siedzę nad książkami, notatkami i szeroko pojętą nauką, ale przecież, ile można? ;) Więc od czasu do czasu [ no dobra, często ;) ] robię sobie tzw. blogowe przerwy - czytam Was, piszę u siebie. Teraz właśnie zdecydowałam się na napisanie kilku słów o filtrze przeciwsłonecznym, który stosuję już od ponad 2 miesięcy.


Filtr L'Oreal UV PERFECT jest filtrem przeznaczonym na rynek azjatycki [ na pudełku przeczytać możemy " Tailor - made for Asian women's skin phototype (...) "  ]. Zawiera SPF 50 [ Sun Protection Factor - stopień ochrony przed promieniowaniem UVB]  i PA +++ [ stopień ochrony przed promieniowaniem UVA, im więcej plusików, tym lepiej, 3 plusiki to maks ], czyli chroni dość konkretnie. Jako, że nie jest kremem przeznaczonym na europejski rynek [ wg informacji na pudełku dedykowany jest na rynki : singapurski, filipiński, malezyjski i indonezyjski ], znaleźć go można jedynie w drogeriach internetowych, czy na allegro. Jego cena jest bardzo przystępna - swój egzemplarz kupiłam za 14,99 zł za 30 ml


Filtr ma bardzo poręczne opakowanie, stojące "na głowie" i wygodny aplikator, taki dziubek. Nie ma najmniejszego problemu z wydobyciem odpowiedniej ilości produktu, a opakowanie jest z na tyle miękkiego plastiku, że z łatwością będzie można je przeciąć, żeby wydobyć resztki. Plastik opakowania jest na tyle cienki, że pod światło spokojnie widać zużycie. Jest prosto, funkcjonalnie i estetycznie :)


Najważniejsze, czyli działanie: filtr ma kolor biało - żółty i konsystencję lekkiej emulsji. Łatwo się rozprowadza na skórze, na początku zostawiając delikatną białą warstewkę [ jak widać na zdjęciu poniżej ], ale po kilku minutach wchłaniając się całkowicie i nie bieląc twarzy. 

Pozostawia dość mocny błysk, ale dla mnie to nie problem, bo nakładam podkład i wszystko jest okej. Świetnie współpracuje zarówno z azjatyckimi kremami BB [ testowałam z Misshą PC i Tony Moly Cotton BB Cream ], jak i tradycyjnymi podkładami [ testowałam z Chanel Vitalumiere Aqua, Rimmel Match Perfection i Catrice All Matt Plus ], nie rolując ich i nie zmniejszając trwałości. Nie zauważyłam też, żeby rozjaśniał podkład. 

Filtr po nałożeniu nie klei się i nie warzy. Obawiałam się, że moja mieszana skóra się z nim nie polubi, ale na szczęście nie wystąpiły żadne niespodzianki [ zresztą zauważyłam, że odkąd codziennie używam filtrów na twarz, mam dużo mniejszy problem z wypryskami i niedoskonałościami ]. Ochrona jest dla mnie wystarczająca, skóra jak była, tak i jest bardzo blada, a długofalowe efekty mam nadzieję, że zauważę za kilka lat :)


Zamieszczam jeszcze skład dla zainteresowanych, ja niestety nie znam się na tyle, żeby wyszczególnić użyte w nim filtry ;) Na opakowaniu jest informacja o filtrach Mexoryl SX i XL - są to filtry opatentowane przez koncern. 


Po opisywany filtr sięgnęłam, kiedy skończyła mi się ulubiona emulsja matująca Vichy Capital Soleil [ KLIK ] i nie mogłam jej nigdzie znaleźć. Z perspektywy czasu jestem bardzo zadowolona, bo znalazłam bardzo tani i skuteczny filtr, do którego na pewno będę wracać. Uzupełniłam ostatnio zapasy i w kolejce czeka teraz filtr również L'Oreal, o mniejszym faktorze, bo SPF 30, ale podobno matujący - zobaczymy, jak się spisze :)


Jak jest u Was?
Chronicie się przed słońcem cały rok?
Jakie produkty wybieracie?

Ciaté Cabaret

Cześć!


W końcu o paznokciach! Już nie mogłam się doczekać, aż pomaluję paznokcie i Wam je pokażę ;) 
Przez prawie trzy tygodnie intensywnie regenerowałam paznokcie kremami do rąk, olejkami i Regenerum po tym, jak zniszczyłam je wszystkie przygotowując przez trzy dni imprezę na 12 osób ;) Niestety byłam zmuszona obciąć i spiłować wszystko na zero, a jeden paznokieć miałam tak złamany, że aż oderwał się od opuszka pod spodem, auć. Na czas tej kuracji odstawiłam lakiery i chemiczne odżywki paznokciowe. 
Efekt? Mocne, niełamiące i nie rozdwajające się paznokcie, widocznie bielsze końcówki i zadbane skórki. Na początku było mi bardzo ciężko funkcjonować bez lakieru na paznokciach, potem się trochę do tego przyzwyczaiłam, ale wyobraźcie sobie moją radość, kiedy 3 dni temu na nowo pomalowałam paznokcie! :D


Wybrałam lakier, który już długo czekał na premierę zarówno na blogu, jak i na paznokciach. Ciaté 039 Cabaret, który pochodzi z zestawu do velvet manicure, wygranego u Esów, Floresów. Nie bawiłam się na razie w nakładanie puszku na lakier, chciałam na spokojnie oswoić się na nowo z lakierami ;) Ale spokojnie, będzie i z puszkiem :D


Lakier znajduje się w 13,5 ml ciekawej, spłaszczonej i szerokiej buteleczce z charakterystyczną dla marki, trochę tandetną, ale jednak wciąż uroczą, czarną kokardką. Pędzelek na długiej rączce jest łatwy w użyciu, niezbyt szeroki, ale też nie bardzo wąski, taki w sam raz. Ceny lakierów tej marki dochodzą u nas aż do 70 zł, zestawów do zabawy [ piórka, puszki, folie i inne ] nawet do ponad 100 zł, co uważam za niezłą przesadę... Niemniej jednak można je znaleźć na różnych promocjach internetowych i Sephorowych.


Maluje się nim całkiem łatwo, konieczne są dwie warstwy, trzecia by nie zaszkodziła, bo pod mocne światło wciąż widać prześwity [ nie lubię prześwitów, mam taką małą obsesję na tym punkcie i wiem, że przy następnym malowaniu na pewno położę już trzy warstwy ;) ]
Trwałość nie powala, pod koniec drugiego dnia lakier zaczął się ścierać na końcówkach, przewiduję zmycie jutro rano.



Sam lakier ma śliczny kolor, ciężki do opisania. Na stronie producenta opisywany jest jako fiolet z domieszką różu i jest to trafne określenie, ale moim zdaniem niekompletne ;) Bo lakier w zależności od światła, przyjmuje inne barwy. Raz jest rzeczywiście takim fioletem z kapką różu, raz skłania się w stronę śliwki węgierki, a raz bliżej mu do takiego mocnego burgundu podszytego fioletem. Podoba mi się to! Efekt starałam się uchwycić na zdjęciach, mam nadzieję, że zauważycie te wahania kolorów :) 
zachęcam Was do wpisania hasła Ciaté Cabaret w wyszukiwarkę - już tam widać różne oblicza koloru :)




Jestem na tak. Kolor bardzo przypadł mi do gustu, idealnie wpasowuje się w obecną aurę i na pewno będzie często gościł na moich paznokciach :)


Jak Wa się podoba ten egzemplarz Ciaté? 
Macie jakieś w swojej kolekcji?


P.S. Patrzcie, co udało mi się wczoraj uchwycić! Dziękuję :*


P.S. 2 Czy macie ochotę poczytać o moich wrażeniach po dermokonsultacjach marki Caudalie?

Post o tym, kto i jak mnie rozpieszcza, mimo tego, że na to nie zasługuję! :)

Hej Hej :)


W rolach głównych dziś wystąpią trzy hojne osóbki: Megdil, Esy Floresy i Mama [ moja, żeby nie było ].
Główne bohaterki dzisiejszego posta w ostatnim czasie przyczyniły się do znacznego powiększenia mojej kosmetyczki  moich zasobów kosmetycznych. Kilka moich [ tych wypowiedzianych i nie tylko ] chciejstw zostało zaspokojonych, a ja z ulgą mogłam je wykreślić ze swojej listy. 

Radość wdzięcznością zadowolenie pogania, a ja chodzę uśmiechnięta od ucha do ucha i co chwilę ciepło myślę o moich darczyńcach, używając tych cudnych specyfików, które Wam dziś przedstawię :)

Naprawdę nie spodziewałam się dostać takich niespodziewanych smakołyków, z całego serca dziękuję Wam Dziewczyny - Megdil i Esku, Mamie już podziękowałam osobiście ;) :***



Megdil przeczytała niedawno o tym, że polubiłam się z olejkiem Alverde z dzikiej róży i rokitnika, a że Jej zapach nie przypadł do gustu, zaoferowała mi swój egzemplarz. Oczywiście jak widać, poszalała konkretnie, przesyłając mi jeszcze "dodatki", które dobrała idealnie, jakby czytając w moich myślach. Po raz pierwszy spotykam się z Phenome, Clarins'em i JMO i bardzo mnie to cieszy! :)


Esy, Floresy też obdarowała mnie na bogato! Uwierzycie, że na początku miał być tylko olej Monoi, który Jej nie podpasował i planowała go wyrzucić? ;) Każdym smakowitym kąskiem z tej przesyłki jestem zachwycona, wczoraj miałam Eskowy wieczór w łazience - użyłam prawie wszystkich rzeczy ze zdjęcia :D



Ostatnie, ale równie fajne - dary od Mamy :) Część kupiła mi sama, a część dobrodusznie zasponsorowała na wspólnych zakupach [ fakt, że Mama mi coś kupuje, chyba zawsze będzie mnie cieszył, niezależnie od wieku ;) ]. Odżywka z Garniera z awokado i karite jest już w użyciu, nafta i podkład Catrice [ Magda B., to przez Ciebie! :) ] również.



Wpadło Wam coś w oko?
Lubicie być obdarowywane?
Pochwalcie się, kto i czym Was ostatnio ucieszył!

Anida, krem do rąk i paznokci z woskiem pszczelim i olejem makadamia - wersja stara vs nowa

Witajcie :)


Nie od dziś wiadomo, że krem do rąk Anidy z woskiem pszczelim i olejem makadamia to jeden z moich ulubionych specyfików przeznaczonych do dłoni. Sama już nie wiem, ile opakowań przewinęło się przez moje ręce - używam go sama, polecam i daję znajomym i rodzinie. To najlepszy z kremów do rąk ze swojej półki cenowej - kosztuje 3,99 zł w Naturze, często jest w promocji za 2,49 zł. Grosze, prawda? :) Niestety nie jest dobrze dostępny i mieszkając jeszcze w Krakowie, miałam problem ze znalezieniem go [ Nawiasem mówiąc, firma jest z Krakowa ;) ] i musiałam zamawiać na doz.pl, gdzie też sporadycznie się pojawiał. Na szczęście po przeprowadzce do innego miasta odkryłam Naturę, która prawie zawsze dysponuje tym kremem Anidy.

Nie wiem dlaczego jeszcze nie pojawiła się na blogu jego recenzja ;) Dziś to nadrabiam, przy okazji porównując dwie wersje kremu. Niedawno Anida zmieniła szatę graficzną swoich produktów i jeszcze kilka dni temu byłam przekonana, że tylko szatę graficzną. Kiedy jednak otworzyłam nowy krem, ze zaktualizowanym opakowaniem, okazało się, że konsystencja jest trochę inna, przyjrzałam się więc składowi i zauważyłam w nim kilka zmian.


Od razu muszę napisać, że wg mnie zmiany te są na plus - nowa wersja kremu ma treściwszą konsystencję, taką bardziej zbitą i trochę szybciej się wchłania. Stara wersja była bardziej lejąca, aczkolwiek nie sprawiało to żadnych problemów przy aplikacji.

Zmiany w składzie są niewielkie, 3 składniki zamieniono na 4, a wszystkie one i tak znajdowały się pod koniec składu. To, co było w kremie najlepsze, czyli początek [ z olejem makadamia na 2 miejscu w składzie, woskiem na 7 miejscu ], nie uległo żadnej zmianie, uff :)
Poniżej przedstawiam pokrótce zmienione składniki.

Stara wersja: benzyl alcohol [ substancja konserwująca i zapachowa otrzymywana z ropy naftowej lub smoły węglowej, w dużych dawkach może podrażniać skórę ] ,methylchloroisothiazolinone i methylisothiazolinone [ substancje konserwujące, które chronią kosmetyk przed nadkażeniem bakteryjnym wynikającym z codziennego stosowania, hamują rozwój bakterii i grzybów  ]

Nowa wersja: propylene glycol [ substancja nawilżająca podobna do gliceryny, zapobiega też wysychaniu kosmetyku przy dozowniku, utrzymuje wilgotność ], diazolidinyl urea [ substancja konserwująca, która chroni kosmetyk przed zepsuciem ], methylparaben i propylparaben [ konserwanty, chronią kosmetyk przed nadkażeniem bakteryjnym wynikającym z jego codziennego stosowania ]

Posiłkowałam się stroną Kosmopedia.org i słownikiem składników kosmetycznych Wizaż.pl

Powiem Wam szczerze, że mi te chemiczne nazwy niewiele mówią, a po przeanalizowaniu ich z pomocą internetów doszłam jedynie do wniosku, że zmieniono jedne konserwanty na drugie ;) Za sprawą tej zmiany krem ma inną konsystencję i minimalnie szybciej się wchłania, ale działanie pozostało bez zmian. Skład całościowo nie jest zły, choć zawiera dość dużo chemii, w tym i parafinę, ale wydaje mi się, że dzięki olejowi makadamia na początku składu, tuż po wodzie, radzi sobie bardzo dobrze na skórze dłoni. 


Krem znajduje się w poręcznej 100 ml tubce z wygodnym zamykaniem na zatrzask, opakowanie jest z miękkiego plastiku i nie ma problemu, żeby wycisnąć pożądaną ilość kremu na dłonie. Krem jest biały i ma delikatny zapach, w którym wyraźnie czuję taką miodową nutę, zapewne to sprawka wosku pszczelego :) Zapach ten bardzo lubię, utrzymuje się na dłoniach jeszcze przez kilkanaście minut po aplikacji.


Krem Anidy z woskiem pszczelim i olejem makadamia sprawdza się u mnie świetnie, widocznie nawilżając dłonie i zmiękczając skórę. Dłonie w dotyku są bardzo przyjemne, takie jakby aksamitne i zadbane. Moim zdaniem krem mocno nawilża skórę, bo czasem zdarzało mi się przez kilka dni zapomnieć o używaniu go, a ręce wciąż były z dobrym stanie. Nie zauważyłam żadnych podrażnień skóry rąk. 



Próbowałam go także na włosy, do kremowania. Tutaj sprawdził się przeciętnie, bo nie było spektakularnych efektów - moje włosy po zmyciu kremu i umyciu szamponem i odżywką wyglądały tak, jak zazwyczaj po użyciu samego szamponu i odżywki. Krem nie zaszkodził włosom, ale też nie zrobił nic specjalnego ;) Co ciekawe, sam olej makadamia u mnie na włosach działa cuda, niedawno to odkryłam ;) 


Podsumowując te moje opowieści dziwnej treści, warto spróbować kremu Anida z woskiem i olejem makadamia, bo to naprawdę świetny produkt za niewielkie pieniądze :)

Znacie ten krem? Używacie?
Podzielcie się ze mną Waszymi ulubionymi kremami do rąk :)

Sylveco, tymiankowy żel do twarzy

Witam Was serdecznie :)

Kiedy Sylveco zapowiedziało wprowadzenie żeli do mycia twarzy, bardzo się ucieszyłam. Od dawna chciałam wypróbować coś z oferty marki, ale kremów do twarzy mam na razie dostatek ;) Wybór w sklepie internetowym padł na żel do twarzy oraz krem pod oczy. Krem pod oczy czeka jeszcze na swoją kolej, ale żelu do mycia twarzy używam już miesiąc i mogę napisać o nim kilka słów.


Tymiankowy żel do mycia twarzy znajduje się w poręcznej, dość małych rozmiarów, buteleczce z pompką o pojemności 150 ml. Etykieta bardzo na plus – nie odkleja się i nie rozpuszcza pod wpływem wody, jest ładna i zapełniona przydatnymi informacjami o produkcie. Pompka działa bez zarzutów i sięga do samego dna buteleczki, więc nie będzie problemu z dozowaniem żelu pod koniec, można ją też zablokować i w podróży nic się nie wyleje [ sprawdzałam :) ].

Żel ma żółtozielony kolor, lejącą konsystencję i naprawdę mocny zapach tymianku. Na początku wydawało mi się, że żel będzie niewydajny, skoro ma małą pojemność i wodnistą konsystencję, ale okazało się, że mnie zaskoczył – po miesiącu zużyłam pół buteleczki, czyli wynik całkiem niezły. Na zużycie całego opakowania mamy 6 miesięcy. 

Do zapachu musiałam się przez kilka dni przyzwyczajać – jest zdecydowanie wyczuwalny, intensywny i ziołowy – w końcu to zapach z olejku i naturalnego ekstraktu tymiankowego. Teraz w ogóle mi nie przeszkadza, wręcz się z nim polubiłam.


Żelu używam codziennie wieczorem do oczyszczania twarzy. Świetnie radzi sobie z usunięciem makijażu twarzy [ oczy zmywam zawsze płynem micelarnym ] i oczyszcza ją. 

Najpierw jedną pompkę rozprowadzam rękami na twarzy, potem pół pompki dozuję na szczoteczkę do twarzy i nią właśnie czyszczę twarz. Żel używany w taki sposób pieni się trochę i doskonale usuwa z twarzy makijaż. Radzi sobie wyśmienicie z azjatyckimi kremami BB, podkładami ciężkimi i tymi lżejszymi, pudrem, różem, brązerem i rozświetlaczem. Jeszcze nie zdarzyło się, żeby przy następnym etapie - tonizowaniu, wacik zebrał jakieś resztki podkładu, itp. Nie ściąga skóry.

Bardzo podoba mi się skład żelu – jest naturalnie, delikatnie i bez zbędnych dodatków, które producenci często ładują w produkty. Nie odnotowałam pieczenia w oczy, ale omijałam tę okolicę.

Skład: Aqua, Lauryl Glucoside, Glycerin, Thymus Vulgaris Extract, Panthenol, Malic Acid, Sodium Benzoate, Thymus vulgaris (Thyme) Oil.

Po miesiącu codziennego wieczornego stosowania zauważyłam, że pojawia mi się na twarzy mniej niespodzianek, a te, które są, szybciej się goją. Wiem, że nie mogę w 100% przypisywać tej zasługi omawianemu żelowi, bo jest on tylko jednym z kroków w mojej pielęgnacji twarzy, ale wierzę, że nie pozostał obojętny w tej kwestii. Mam też wrażenie, że skóra jest gładsza, to pewnie za sprawą kwasu jabłkowego.


Żel bardzo polubiłam za naturalny skład, dobre oczyszczanie, widoczne działanie na skórę i wiecie za co jeszcze? Za zapach :) W końcu jakiś naturalny, nie wytworzony chemicznie zapach w kosmetyku :) Mam w planach wypróbować jeszcze wersję rumiankową, po którą sięgnę pewnie po skończeniu obecnej .

Miałyście żel do mycia twarzy z Sylveco? Co o nim sądzicie?

Luźny post #7 - kilka inspiracji i pomysłów :)

Witam Was w ten deszczowy dzień :)

Pomyślałam, że nowy post z cyklu inspiracji będzie w sam raz na tę pogodę - wywoła uśmiech na twarzy, przeniesie w piękne miejsca i oderwie nas trochę od ponurej zaokiennej rzeczywistości :)

W dzisiejszych inspiracjach i pomysłach jest trochę tematyki podróżniczej - miasta, miejsca, których zdjęcia mnie zainteresowały, które chciałabym odwiedzić :) Nie brakuje też jedzenia, bo przecież comfort food w taką pogodę to podstawa, prawda? ;)
Mam nadzieję, że spodoba się Wam ta porcja obrazków :) 
Wszystkie pochodzą z portalu Pinterest.






















Coś wpadło Wam w oko? :)