ULUBIEŃCY | listopad

Witajcie! :)

Lubię pisać posty ulubieńcowe, mogę skondensować informacje o kilku fajowych kosmetykach, Wy się nie przemęczycie czytaniem, a ja szerokimi opisami - win win :) Także oto tu przed Wami, listopadowi ulubieńcy, naprawdę warci poznania. Tak jakoś wyszło, że to zbieranina produktów raczej drogich, ale spokojnie, to nie znana marka ani wysoka cena mnie do nich przekonały!


Joico  K-PAK Revitaluxe - maska / kuracja do włosów była na moim radarze już od dawien dawna, ale wciąż miałam zapasy, albo podczas zakupów o niej zapominałam. Teraz jednak, dzięki firmie Joico mam możliwość przetestowania tego kosmetyku i powiem Wam, że ... to jeden z lepszych włosowych produktów, jakie w życiu miałam, Serio! Maska genialnie odżywia włosy i w jakiś magiczny sposób wyglądają po niej pięknie, niczym po wizycie w salonie. Ogranicza puszenie się włosów, wygładza je i nawilża tak, że w dotyku są aksamitne. Miłość, będzie o niej więcej w osobnym poście już niebawem

Nuxe, Reve de Miel - krem do rąk. Przeczekał wiele miesięcy na swoją kolej, teraz w końcu ujrzał światło dzienne i bardzo się z tego cieszę. Treściwy, nawilżający, pięknie pachnący, a co ważne - nie zostawia tłustej warstwy. Mój przyjaciel w mroźne dni :)

Lush, ULTRABRAND - masło do demakijażu  - cudo, po prostu cudo. Jest ze mną od maja, wtedy użyłam go kilka razy i jakoś odstawiłam w kąt, wydawało mi się za tłuste. Od dwóch miesięcy sięgam po nie codziennie i doceniam. Jest tłuste, owszem, ale przepięknie oczyszcza skórę z każdego [ tak, każdego! ] makijażu, delikatnie nawilża skórę, nie wysusza jej, nie zapycha. świetnie pachnie, wyczuwam miód i coś jeszcze. Po użyciu zawsze myję twarz żelem do mycia, ale i tak czuję potem, że Ultrabrand działa i moja skóra jest szczęśliwa. Bardzo mi pasuje teraz, kiedy używam regularnie kwasów, bo czuję, że pomaga zapobiegać wielkiej wylince. Gdybym miała dostęp, kupowałabym jedno opakowanie po drugim, serio!

Z kolorówki na prowadzenie wybił się róż Tarte, który kupiłam na blogowej wyprzedaży. Jest to mniejsza niż standardowa wersja, jakaś limitowanka sprzed kilku lat, ale właściwości wciąż te same. Pigmentacja jest oszałamiająca, wystarczy lekko docisnąć pędzel do różu i już zbiera fuksjowy pyłek o nazwie Imagined. Trzeba z nim uważać, bo jest naprawdę mocno napimentowany, ale mi to nie przeszkadza, bo akurat przepadam za dużą ilością różu na policzkach ;) Pachnie glinką, jakby się ktoś zastanawiał :)

Ostatni kosmetyk, to też makijaż. Gości w ulubieńcach niepierwszy raz, ale jakoś się nie dziwię. Mowa o moim idealnym podkładzie, Estee Lauder Double Wear. Na zdjęciu widzicie już pustą buteleczkę, chlip. 3/4 butelki dostałam od Sonii i jak widzicie, używałam często ;) Podkład idealnie wpisuje się w moje wymagania co do krycia, koloru i trwałości. W lecie miewał gorsze dni, ale nic mu nie zarzucam, upały były takie, że pewnie nawet cement by mi z twarzy spłynął ;) Teraz jest dla mnie numerem jeden, świetnie też współpracuje z meteorytami Guerlain, więc nic dziwnego, że jutro jadę po nowe opakowanie, bo już dłużej bez niego nie wytrzymam [ skończył się w czwartek ^^ ].


Znacie moich  ulubieńców?
Jacy byli u Was w listopadzie ?

MOJE LAKIERY ZOYA || Rue, Jana, Carter, Geneviev, Louise, Tiana

Witajcie serdecznie! :)

Od dłuższego czasu już nie rzucam się jak wygłodniały wilk na wszystkie lakiery do paznokci w zasięgu wzroku / drogerii, wyleczyłam się z tego. Owszem, zdarzają się zakupy pod wpływem chwili, ale już rzadko. Skupiam się na markach i kolorach, które najbardziej mi odpowiadają pod względem konsystencji, trwałości i ogólnie pojmowanej jakości. Sentymentem darzę Essie, Golden Rose z serii Rich Color, upodobałam sobie też OPI i China Glaze. Do tego grona lakierów, którym mogę zaufać, od kilkunastu miesięcy zalicza się też marka Zoya. 




Ciekawostki
  • Założycielką marki jest rosyjska pianistka, Zoya.  
  • Wszystkie lakiery Zoya biorą nazwy od damskich imion
  • Marka ma w ofercie ponad 300 kolorów
  • W asortymencie są również odżywki do paznokci, zmywacze, top coat i rozcieńczacz, a także szminki
  • Lakiery Zoya nie zawierają formaldehydu, toluenu, DBP i kamfory.

Zaczęło się od zauroczenia idealnym, ale nieoczywistym nudziakiem - Rue. Potem była fascynacja i gorączkowe poszukiwania Carter, a następnie, przy okazji wykorzystania Agni i jej wyjazdów na targi kosmetyczne w Warszawie, nabyłam 3 kolory - Geneviev, Louise i perełkę z tegorocznej kolekcji wiosennej - Tianę. Odkąd zainteresowałam się Zoyą, miałam też na uwadze piękny taupe o imieniu Jana. Całkiem niedawno udało mi się zdobyć ten kolor na allegro w bardzo przystępnej cenie, polecam więc pobuszować w sieci :)

Moja skromna kolekcja liczy sobie 6 buteleczek. Każda ma 15 ml, unikalny kształt z wygodną nakrętką . Pędzelki są cienkie, ale maluje się nimi bezproblemowo. Każdemu lakierowi wystarczą dwie warstwy do idealnego krycia. 

Teraz kilka zdjęć Zoya na moich paznokciach, niestety nie udało mi się znaleźć żadnego zdjęcia Jany [ na zbiorczym zdjęciu to buteleczka najbliżej prawej strony ]... Rue pokazywałam już szerzej ponad półtora roku temu.
Od góry: Rue, Carter, Geneviev bez lampy, Geneviev z lampą, Louise, Tiana.









Przyznaję, ceny tych lakierów nie należą do najmniejszych, bo jest to około 40 zł za buteleczkę, ale uważam, że są tego warte. Można znaleźć unikalne kolory, jakość bez wyjątku jest świetna, lakiery nie glucieją i naprawdę długo utrzymują się na paznokciach. Teraz będę chyba myśleć nad jakimś różem bądź czerwienią :)


Znacie lakiery Zoya, macie jakieś w swojej kolekcji?

ZIELONA GLINKA | Fitokosmetik

Hej, hej!

Zanim zacznę pisać o fajowej glince, mały apdejt : żyję, mam się dobrze, tylko moja organizacja czasu trochę mniej. Pracuję nad tym, ale dopóki efekty nie będą widoczne w aktywności blogowej, zapraszam serdecznie na Instagrama [ przycisk po prawej stronie ], tam zawsze mam chwilę, żeby wrzucić coś nowego [ w ostatnich dniach same zakupy, ale wiecie, było po wypłacie itepe ;) ]. Już po apdejcie, mogę przejść do meritum. A w tym przypadku to fajowa rosyjska glinka do twarzy od firmy Fitokosmetik. Ja dostałam ją na czerwcowym [ PÓŁ ROKU TEMU, serioooo?! ] spotkaniu blogerek pod Lublinem, od przemiłej Asi, która w Lublinie ma sklep w rosyjskimi kosmetykami [ Organika, przy ulicy Wieniawskiej 8 ]. Od razu mówię, że zazdroszczę tym z Was, które mogą się tam wybrać, też bym chciała!


Glinka, którą dostałam, to glinka syberyjska zielona z dodatkiem ziół, o działaniu odżywczym. Ma poprawiać napięcie skóry. Te zioła z nazwy to siedmiopalecznik, mącznica lekarska i rumianek. W saszetce dostajemy 75 gramów, co przy regularnym używaniu raz w tygodniu spokojnie powinno wystarczyć na jakieś trzy miesiące. 


Uwielbiam glinki, naprawdę. Ta tutaj nie stanowi wyjątku. Nic tak świetnie nie wygładza skóry i nie zmniejsza porów jak glinki, a przynajmniej ja jeszcze dotąd na taki kosmetyk nie natrafiłam. Używanie glinek może wydawać się upierdliwe, bo przecież nie możemy pozwolić na ich zaschnięcie na twarzy, ale to kwestia przyzwyczajenia. Ja siadam sobie z książką i co kilka minut psikam twarz wodą winogronową Caudalie i tak spędzam sobie przyjemnie 15 minut. 


Glinki tej używam nie tylko na twarz.Od czasu do czasu [ znaczy się, jak sobie przypomnę, czyli około dwóch razy w miesiącu ;) ] sypię też trochę glinki [ około łyżki stołowej ] do porcji szamponu do włosów, mieszam je ze sobą i myję włosy. Dziwne? Może, ale ja to uwielbiam. Włosy są potem świetnie oczyszczone ze wszystkiego, co na nich się osadziło, nie ma nawarstwionych olejków, środków do stylizacji. Zauważyłam też, że są lekko uniesione przy nasadzie - same plusy! 


Taką glinkę możecie kupić za około 5 złotych, w zależności od sklepu. Powinna być dostępna w większości sklepów oferujących kosmetyki zza wschodniej granicy. Ja bardzo polecam, jeśli nie tę, to koniecznie jakąś inną glinkę, bo różnica jest widoczna już po pierwszym użyciu, obojętnie, czy to na włosach czy twarzy :)


Też lubicie glinki ? Jakie są Wasze ulubione?

Zużycia września

Hej :)

Ostatnie tygodnie charakteryzują się skurczeniem czasu operacyjnego, też tak macie? Enyłej, dzisiaj będzie przeterminowany jedynie o miesiąc [ przecież mogło być gorzej, nie? ] post o zużyciach kosmetycznych z września :) Zdjęcia robione wieczorem, stąd wyblakłe kolory i ich ogólna bylejakość. Ale w końcu to śmieci, nie musiałam się aż tak starać ;)


Odżywka do włosów Garnier z serii Oleo Repair była u mnie w łazience już chyba trzeci raz i na bank nie ostatni - lubię mieć pod ręką pewniaki włosowe. Szampony Balea także często u mnie goszczą, ta wersja spisała się bardzo dobrze, kolejne czekają :) Odżywka Timotei, też z olejkami, nie zrobiła na mnie większego wrażenia, ot taki przeciętny kosmetyk. Mini duet z Aubrey spisywał się bardzo dobrze, szczególnie polubiłam odżywkę, która nadawała włosom niespotykaną miękkość :) Saszetka maski Macadamia [ za 13 złotych, musiałam uderzyć się w głowę, kiedy to kupowałam... ]okazała się super, wystarczyła mi na 3 użycia, maska świetnie spisała się na moich włosach, ale na razie zakupu nie planuję ze względu na cenę. No chyba, że ktoś zechce mi podarować - piszcie w komentarzach :D


Woda winogronowa Caudalie nikogo nie zdziwi, milionowe opakowanie, zastąpione przez dokładnie to samo. Tonik z Lambre to była totalna porażka, opisałam ją na blogu. Hydrolat z róży damasceńskiej to także nieporozumienie- przez dwa tygodnie używałam zamiast toniku, wszystko było super, aż potem nagle jednego wieczoru na twarzy spowodował mocne podrażnienie :/ Z tyłu płatki na noc z Nature Republic, całkiem fajnie się spisały i wyciągnęły dużo zaskórników. Maska z Sephory z zieloną herbatą była z tych nakładanych na twarz, wiecie - #płachtanaryju ;) Spisała się bardzo dobrze, pory były zmniejszone, cera rozjaśniona i ładnie wygładzona, ale w regularnej cenie 19 zł nie zamierzam już kupować, znajmy granice ;)


Pianka do mycia ciała z Douglasa była milusia, zapach był naprawdę piękny. Pianka Therme Hammam od Kasi Śmetasi niestety po kilku użyciach odmówiła posłuszeństwa, a dokładniej mechanizm się wziął i zepsuł :( A szkoda, bo fajne to było. Lawenda z cytryną w formie pianki do mycia ciała z Organique była mocno przeciętna, słabo myła i zapach szybko się ulatniał. Cedrowe mydło Babuszki Agafii to kolejny średniaczek, ogólne właściwości są super, podobnie jak w wersji miodowej, ale tutaj zapach taniej kostki do kibla skutecznie zniechęcał do częstego używania.


Pojechałam kiedyś do pracy i kiedy zaparkowałam, uświadomiłam sobie, że zapomniałam użyć dezodorantu #brawoja. Pobiegłam więc do pobliskiej Biedronki i kupiłam tego Garniera - mocno średni, nie polecam. Nivea wiadomka - ulubiona. Mydło Nubian było bardzo przyjemne, miało super wygodny kształt i ciekawy ciemny kolor. No i gąbka konjac - wymieniam je co 2/3 miesiące, świetne do porannego delikatnego mycia twarzy :)

To już koniec, teraz tylko muszę się zmieścić w terminie ze zużyciami października ;)
Miłego tygodnia!

ULUBIEŃCY | Urban Decay, Vichy, Sylveco, Caudalie, Norel, Pat + Rub, Dr Sante

Witajcie weekendowo :)

Ulubieńców na blogu nie było od lipca, jakoś się nie składało. Nadrabiam jednak temat dzisiaj, przedstawiając Wam kosmetyczną siódemkę, za którą naprawdę przepadam. Niektóre z tych rzeczy to całkiem niedawne zakupy, ale zasłużyły, żeby się tu znaleźć.


Zacznę od jedynej kolorówkowej rzeczy w tym zestawieniu - paletka cieni do powiek Urban Decay Naked Basics 2 była moim małym marzeniem, odkąd ją zobaczyłam. Idealne, chłodne kolory, do tego neutralne, czyli to co kocham. Przygarnęłam ją w połowie sierpnia dzięki bonowi prezentowemu, który dostałam od przyjaciółki na urodziny. Od tamtej pory nie użyłam do makijażu oczu niczego innego, naprawdę! Miłość totalna ♥

Caudalie, Rose de Vigne, Eau Fraiche - kiedy tylko pod koniec sierpnia zobaczyłam na półce ten nowy wariant zapachowy, złapałam i pobiegłam bez zastanowienia do kasy. Kocham różany zapach, kocham Caudalie - wszystko jasne :) W wodzie oprócz róży jest też grejfrut i rabarbar, mieszanka superorzeźwiająca, ale też nie wyłącznie letnia - uwielbiam. Mam już drugie opakowanie w zapasie.



Vichy, emulsja matująca SPF 50 - wszyscy znają ten filtr, wszyscy kochają. Nie jestem wyjątkiem, to już któreś z kolei opakowanie. Idealnie sprawdza się pod makijaż, rzeczywiście matuje, nie zapycha. Jeśli chcecie poczytać więcej, na blogu była już recenzja :)

Dr Sante , Macadamia Hair, olejek do włosów - kupiłam dwa tygodnie temu przy okazji wędrówki po drogerii, z czystej ciekawości. To był strzał w dziesiątkę, olejek sprawdza się fantastycznie - jest odpowiednio gęsty, nie obciąża końcówek, pięknie wygładza włosy, można stosować na suche i na mokre kosmyki. Kosztuje kilkanaście złotych, więc jest tanio i dobrze :)

Norel, tonik żelowy z kwasem migdałowym - mój hit od prawie roku. Obecnie stosuję go co 3 dzień na noc i idealnie się sprawdza. Skóra się po nim nie łuszczy płatami, ale widać rozjaśnienie i zmniejszenie niedoskonałości. Diabelsko wydajny, mam go już prawie rok i nie doszłam jeszcze do połowy opakowania. Uwielbiam ♥


Sylveco, tonik hibiskusowy - po tym jak mocno uczulił mnie hydrolat różany, szukałam nowego toniku. Nie chciałam wydawać zbyt dużo, skusiłam się więc na ten tonik z Sylveco, bo słyszałam o nim wiele pozytywów. Za 16 zł kupiłam 150 ml butelkę. Używam od początku miesiąca i naprawdę polubiłam - dobrze koi twarz, delikatnie nawilża, podoba mi się odrobinę gęstsza od wody konsystencja [ dzięki temu aplikuję go palcami, bez wacika ] i zauważyłam subtelne matowienie skóry, zero uczuleń.

Pat + Rub, pielęgnacyjny balsam do ust, grejfrutowy - kupiłam go jakiś czas temu na wyprzedaży w Sephorze za niecałe 20 złotych. Przyjemnie pachnący balsam, który naprawdę świetnie  i na długo nawilża usta. Z racji, że jest w słoiczku i delikatnie rozjaśnia usta, używam go tylko w domu. Stosuję też czasem do skórek, choć i tak wydaje mi się, że nie wykończę go do terminu ważności, który upływa w grudniu, taki jest wydajny ;)

A jakich Wy macie ostatnio ulubieńców? Piszcie, może coś mnie zainspiruje :)


4 fajne seriale, których możecie nie znać | część 2

Witajcie :)



Pierwszy post o serialach, którym Was uraczyłam już prawie pół roku temu, cieszył się dużym zainteresowaniem, postanowiłam więc wrócić do tematu, bo na jesień , jak co roku, sporo nowych seriali się pojawiło i kilka z nich śledzę. Zaokienna aura wręcz sprzyja serialowemu nicnierobieniu z kubłem herbaty, chyba nikt nie zaprzeczy? Nie piszę tutaj o serialach, które mają już kilka sezonów, bo na pewno o nich słyszeliście i oglądacie na bieżąco. Powiem Wam tylko, że pozytywnie zaskoczyły mnie nowe sezony Blacklist, Madame Secretary i Castle. Dla Was wytypowałam cztery nowości:


Quantico - nie kryję, lubię seriale o służbach mundurowych, tajnych i specjalnych. Ten jest o tyle ciekawy, że nie widziałam dotąd nic o szkoleniu na agentów, dodatkowo już pierwszy odcinek mocno trzyma w napięciu, bo okazuje się, że jedna z nowych osób od początku była terrorystą. Każdy ma wiele sekretów i z każdym odcinkiem coraz bardziej zastanawiam się, kto z młodych adeptów FBI może być sprawcą zamachu terrorystycznego w centrum Nowego Jorku. Homeland to nie jest, ale ogląda się naprawdę przyjemnie.


Life in pieces - komedyjka, każdy odcinek jest czteroaktowy - widzimy w nim cztery krótkie [ cały odcinek to niecałe trzydzieści minut ] historie z życia jednej rodziny. Byłam dość krytycznie nastawiona, zwykle nie oglądam takich rzeczy, tutaj jednak jestem pozytywnie zaskoczona - jest naprawdę duża dawka humoru, nie dłuży się i rzeczywiście jest śmiesznie. Szczególnie polubiłam młodą mamę, która o macierzyństwie wie tyle, co pająk o chmurach ;)



Significant Mother - kolejna lekka sitcomowa propozycja. Ogólnie chodzi o to, że matka dwudziestoparolatka zaczyna spotykać się z jego najlepszym przyjacielem. Wiele śmiesznych zbiegów okoliczności, zabawne gry słowne i naprawdę fajny klimat, zawsze czekam na następne odcinki.



Limitless - oglądaliście film z i żałowaliście, że nie ma drugiej części? Teraz jest lepiej, bo mamy serial! Kontynuacja wątku o magicznej tabletce dającej dostęp do 100% mózgu, Bradley Cooper w tle i ładny główny aktor, do tego naprawdę spora dawka akcji. Po pierwszych odcinkach wróżę temu serialowi co najmniej kilka sezonów!



I jak, wybraliście coś dla siebie? :)

JUNCTIOX | relacja z zabiegu w salonie fryzjerskim Pater

Witajcie!

Na pewno słyszałyście już o rewolucyjnej metodzie uzdrawiania włosów Olaplexem, prawda? Otóż nie tylko Olaplex korzysta z technologii plex, jest ona również zawarta w systemie Junctiox [ wymawiamy z angielskiego jak  Junk-show ], który jest o tyle lepszy, że nie bazuje, jak Olaplex, na silikonach. Ogólnie rzecz ujmując jest to zabieg regenerujący włosy. Można go stosować solo [ tak jak zrobiłam to ja ], lub jako dodatek do zabiegów chemicznych [ farbowanie, chemiczne prostowanie, rozjaśnianie albo ondulacja ] i wtedy eliminuje niekorzystny wpływ tych niszczących włosy zabiegów. 



Junctiox bazuje na naturalnych ekstraktach z trzech ciekawych i raczej rzadko spotykanych w kosmetykach roślin - na oleju z orzecha laskowego, ekstrakcie z magnolii oraz z morwy białej. Za podstawowe zadanie ma odbudowę włosów od środka poprzez tworzenie nowych wiązań siarczkowych, a te naturalne składniki w tym pomagają - orzech mocno nawilża, magnolia wzmacnia i uelastycznia, a morwa jest świetnym antyoksydantem, czyli przeciwdziała starzeniu się włosa. 



Więcej poczytacie na stronie produktu. Muszę tez zwrócić uwagę na dizajnerskie opakowania - świetne grafiki, a kampania reklamowa naprawdę przykuwa wzrok!

Na zaproszenie marki Junctiox, poddałam swoje włosy ich zabiegowi regenerującemu. Na moich włosach zastosowano go solo, a całość odbyła się w pracowni fryzjerskiej Pater w Krakowie, przy ulicy Kurniki 5. Od razu muszę pochwalić salon i nie chodzi tu tylko o śliczne wnętrze czy udogodnienia dla klientów [ jak prywatny parking, co w ścisłym centrum Krakowa jest na wagę złota ], ale głównie o podejście do klienta i styl pracy. 



Zabieg wykonywał mi sam właściciel salonu, pan Dawid Pater, co było naprawdę miłym gestem. To, na co zawsze zwracam uwagę - wszystko, od A do Z na moich włosach robił pan Dawid. Nie znoszę, kiedy idę do renomowanego fryzjera i płacę za tę usługę sporo pieniędzy, a mycie głowy, suszenie i czasem nawet końcowe modelowanie, wykonują praktykantki, sam fryzjer podejdzie na 10 minut i zrobi wyłącznie cięcie... Ot, taka dygresja ;) Dodatkowo właściciel posiada naprawdę ogromną wiedzę na temat włosów, widać, że to jego pasja. Poruszyliśmy naprawdę wiele włosowych tematów, co bardzo mi się podobało, bo wiecie, że mam małą paranoję na tym punkcie ;) Kolejna rzecz, na którą zawsze zwracam uwagę u fryzjera to wstępny wywiad, który tutaj miał miejsce i porozmawialiśmy o zabiegu, o mojej pielęgnacji włosów, farbowaniu itd. Niby wydaje się to oczywiste, ale kiedy ostatnio podcinałam końcówki w jednym z całkiem znanych krakowskich salonów, musiałam sama zaproponować fryzjerce, że jej opowiem o moich oczekiwaniach...



Zanim przejdę do opisu całego zabiegu, powiem Wam tylko co nieco o moich włosach. Są długie, za łopatki, co zresztą zobaczycie na zdjęciach. Farbowane henną już 4 razy, niskoporowate. Nie są bardzo zniszczone, trzymam się regularnego podcinania końcówek [ robię to co 3 miesiące ] i bogatej pielęgnacji. To, z czym mam największy problem, to tragiczne [ zwłaszcza przy obecnej pogodzie ] puszenie się i odstawanie baby hair. Czasem zdarza się też, że w ciągu dnia się plączą i strączkują. Myję włosy codziennie i też codziennie prostuję grzywkę, całe włosy bardzo rzadko, może dwa razy w miesiącu. Po zabiegu oczekiwałam więc zniwelowania tego denerwującego mnie puszenia. Powyżej włosy przed zabiegiem.






Zabieg polega na nałożeniu na włosy mieszanki dwóch produktów - Creatora i Unifiera, odpowiednio ze sobą zmieszanych. Mieszankę tę nakłada się na umyte i suche włosy i zostawia na nich przez kilkanaście minut, pod źródłem ciepła [ nie mam pojęcia jak się fachowo nazywają te piekarniki, pod które wkłada się głowę ;) ], potem włosy znowu się myje i już suszy. Mieszanka, którą należy trzymać na włosach jest bardzo lekka, nie nakłada się jej obficie. Pachnie nieziemsko, serio! Jest to aromat profesjonalnych fryzjerskich kosmetyków z nutą czegoś naturalnego, lekko słodkiego, po prostu bajka... Co mnie ucieszyło - zapach pozostaje potem na włosach :) Po zmyciu Junctiox z włosów pan Dawid rozpoczął suszenie i tutaj zaczęłyśmy [ byłam w salonie Pater z przyjaciółką, Sylwią, którą zwerbowałam do roli fotografa :) ] widzieć pierwsze efekty.





Włosy po zabiegu okazały się być ekstremalnie odżywione - naprawdę, nie uzyskałam takiego efektu jeszcze żadną maską w domu, a używałam wiele profesjonalnych i nie tylko kosmetyków. Dzięki temu odżywieniu były idealnie dociążone, pięknie się układały [ tak, zdaję sobie sprawę, że to także zasługa umiejętnego suszenia na szczotce ], a co mnie naprawdę zadziwiło, to fakt, że włosy stały się pięknie wygładzone, nic nie odstawało, wszystkie baby hair były pod kontrolą! Po zabiegu i suszeniu włosy wyglądały jak wyprostowane na prostownicy, ale prostownicy nawet nie widziałam przez cały pobyt w salonie - to wyłącznie zasługa zabiegu Junctiox i suszenia na płaskiej szczotce! W dotyku włosy również były mega milutkie, cały czas ich dotykałam. Nawet autostradą do domu jechałam 90km/h, żeby móc na spokojnie co pół minuty sprawdzać ich miękkość ;) W tym miejscu przepraszam wszystkich kierowców, którzy się za mną wlekli ;)





Z salonu wyszłam zachwycona efektem i na dodatek obdarowana! Otrzymałam trzeci krok zabiegu Junctiox, odżywkę o nazwie Finalizer, która pomaga utrzymać salonowe efekty aż do miesiąca po zabiegu oraz szampon Joico z serii nawilżającej [ od dawna miałam na niego ochotę! ] - bardzo dziękuję! :) Obydwa produkty już oczywiście w użyciu, jakżeby inaczej! Finalizer, co mnie baaaardzo ucieszyło, pachnie dokładnie tak samo jak cały zabieg, to raczej lekka odżywka, ale wystarczy niewiele, żeby pokryć całe włosy. Producent zaleca trzymanie jej na włosach przez 5 minut, ale u mnie po tym czasie efekty były dość słabe, więc następnym razem zaryzykowałam i trzymałam Finalizer na włosach przez pół godziny. To był strzał w dziesiątkę - włosy znów były pięknie dociążone, mięsiste i aksamitne w dotyku :)



Podsumowując - jestem zachwycona efektem i niesamowicie podoba mi się to, że nie jest jednorazowy, ale utrzymuje się przez kilka tygodni, a dodatkowo można go utrzymać stosując w domu przeznaczoną do tego odżywkę - sprytnie pomyślane! Na wielki plus całego zabiegu zasługują naturalne składniki, piękny zapach, brak silikonów i  f e n o m e n a l n y  rezultat końcowy!

Bardzo dziękuję marce Junctiox za zaproszenie, a salonowi Pater za przemiłe przyjęcie , sympatyczną atmosferę i dokonanie małej rewolucji na włosach :)
Sylwia - dziękuję za profesjonalną obsługę fotograficzną!

Na koniec jeszcze zestawienie przed i po, sama bardzo lubię oglądać takie zdjęcia :)



Garść info:
fejsbuk Junctiox - KLIK
strona Junctiox - KLIK
fejsbuk pracowni Pater - KLIK


Co sądzicie? :)

Poszłam po spodnie... czyli wczorajsze zakupy kosmetyczne ;)

Hej !

Jeśli zastanawiacie się, czy udało mi się kupić spodnie - potwierdzam, upolowałam idealne w Zarze ;) Byłam też jednak na kupnie nowego korektora, a że dziwnym zbiegiem okoliczności w Sephorze -20% obecnie, to same rozumiecie...


Tutaj zbiorczo, kijowe zdjęcie - please ignore. Niżej są lepsze ;)


Pojechałam po korektor do Galerii Krakowskiej, bo tylko w tamtej Sephorze jest Urban Decay, z której to firmy chciałam korektor - wszyscy go chwalą! Rzecz jasna, nie mieli ich w ogóle, czekają na dostawę, dostępne tylko testery - moje wieczne szczęście [ jak ostatnio byłam je zmacać, nie było testerów... ]. Porozmawiałam chwilę z konsultantką, powiedziałam czego oczekuję i o dziwo, była w stanie mi pomóc i naprawdę dobrze doradzić. Tak oto przytuliłam korektor Make Up Forever. Cena to 159 zł. Po 20% zniżce wyszło 127,20 zł, ale jako, że byłam szczęśliwą posiadaczką bonów do Sepho, zapłaciłam jedyne 27,20 zł - niezły deal :)


Tutaj prezentacja koloru, który na zdjęciu wydaje się być trupi, ale w rzeczywistości idealnie dopasowuje się do mojego ryjka. Mój odcień to 4. Korektor ma 15 ml, więc bardzo dużo i z wstępnych testów wnoszę, że krycie będzie boskie.


Te z Was, które znają Galerię Krakowską, wiedzą doskonale, że należy odwiedzać drogerię obok sklepu C&A. Kiedyś nazywała się Mediq, teraz chyba to zmienili. Esku - to tam po raz pierwszy się spotkałyśmy, pamiętasz? :) Tak więc weszłam tam i wczoraj, żeby tradycji stało się zadość. Szukałam toniku, bo woda różana, której używałam przez ostatnie 2 tygodnie jednego wieczoru postanowiła mnie epicko uczulić [ rozważam posta na ten temat, chcecie? ] i nie zaufałam jej już więcej. Padło na hibiskusowy tonik Sylveco [ 16,99 zł ], a że trafiłam znowu na obeznaną w temacie panią konsultantkę [ btw, moją imienniczkę ^^ ], capnęłam nieco więcej niż zakładałam ;) Żel micelarny Vis Plantis wydawał się ciekawy, z chęcią go przetestuję, bo opis zachęcający. Kosztował 4,99 zł.


Wybrałam sobie też serum z witaminą C od Avy, myślałam o nim już od dłuższego czasu. Chciałam postawić na Sesdermę, ale na razie wypróbuję dużo tańszą wersję, może akurat będzie super? Serum kosztowało 19,99 zł. Przy kasie wzięłam jeszcze płatki pod oczy za 3,50 zł, bo po prostu lubię takie gadżety, skóra młodsza nie jest i warto ją wspomagać :)

Jestem bardzo zadowolona z tych nowości, oczekuję po nich wiele dobrego. Cieszę się też, że oparłam się chęci zakupu kolejnego szamponu do włosów - silna wola taka silna ;)

NOREL | Antistress, żel od mycia twarzy

Cześć!

Żel do mycia twarzy to jeden z kluczowych elementów mojego wieczornego demakijażu i oczyszczania cery. Jest ostatnim krokiem, po micelu i olejku do demakijażu. Dotąd, przez ponad rok używałam żelu Effaclar [ i żeby było jasne, używałam jednej i tej samej butelki ;) ] i byłam z niego bardzo zadowolona, jak zresztą od wielu lat. Potem sięgnęłam po żel Norel, który dostałam na spotkaniu blogerek pod Lublinem. Markę znam i bardzo cenię za genialny tonik z kwasami, tym chętniej otwarłam żel.


Żel otrzymujemy w poręcznej butelce z pompką, całość zafoliowana, lubię takie rozwiązania. Butelka jest przezroczysta, więc bez obaw można kontrolować ubytek i koniec nas nie zaskoczy. Żel jest w sam raz gęsty, odrobinę rzadszy od Effaclaru, ale nie spływa od razu z dłoni i nie ma problemu z jego nałożeniem na twarz. Jedyne, do czego się muszę przyczepić, to wspomniana pompka. Przez pierwsze 2 tygodnie działała bez zarzutu, wypracowałam sobie odpowiednią dozę - 3 pompki. Potem niestety coś się stało z mechanizmem, bo przestał normalnie wyciskać żel i żeby uzyskać podobną ilość kosmetyku na dłoni, musiałam naciskać ok 20 razy. Po kilku dniach się wkurzyłam i teraz po prostu odkręcam pompkę i wylewam żel na dłoń metodą "na oko" ;) Niby to nic takiego, ale jednak mnie takie mankamenty denerwują. Pewnie trafiłam na taki popsuty egzemplarz, moje szczęście...
Zapach jest dla mnie sztuczny, ale delikatny i przyjemny. Nie utrzymuje się na skórze po zmyciu. 



Żel ma za zadanie głęboko oczyścić skórę z zanieczyszczeń i nadmiaru sebum, przy czym jej nie podrażniać. Zgadzam się z tym całkowicie. Świetnie zmywa resztki tego, co na twarzy się jeszcze ostało, ale nie ściąga skóry, nie zostawia jej potem takiej jałowej w dotyku. Jako jeden z kilku kosmetyków pomógł mi z bardzo złym stanem mojej cery po zakończeniu "kuracji" Epiduo, który wręcz pogorszył sprawę. Ten żel, wraz z tonikiem kwasowym również Norela i Effaclarem Duo+, dał radę pokonać skupiska stanów zapalnych i aktywnych pryszczy. Żeby było jasne - nie przypisuję mu całkowicie tego sukcesu, ale na pewno odegrał w nim sporą rolę :)



Jak widzicie, żel polubiłam, nie wykluczam zakupu w przyszłości, obym tylko trafiła na sprawnie działającą pompkę ;) Z Norela mam jeszcze krem do twarzy i jestem bardzo ciekawa, jak się sprawdzi, ale na razie czeka grzecznie w kolejce.




Znacie kosmetyki Norel? Macie wśród nich swoich ulubieńców? Chętnie poczytam !