Po taniości - ISANA

Cześć!

Isany przedstawiać nie trzeba, założę się, że każda osoba, która czyta tego posta, ma choć jeden kosmetyk tej marki w swojej łazience. Mam rację? 
U mnie ostatnio namnożyło się ich i wymyśliłam, że je Wam pokażę i opiszę, bo tanie, a przy tym dobre kosmetyki są zawsze spoko!


Jak widzicie, mam obecnie siedem różnych kosmetyków tej marki, a skupiłam się na kategorii włosy i prysznic, mało różnorodna jestem ;) Jeśli macie sprawdzone Isanowe rzeczy na przykład do pielęgnacji ciała, dajcie znać w komentarzach!
Najdroższa rzecz z Isany, którą tu zobaczycie, kosztowała 10 złotych i z tego, co mi wiadomo, jest to z reguły górna granica cenowa tych kosmetyków, najtańsze są żele pod prysznic, które w promocji można złapać już za 2,50zł.


Moja ukochana seria do włosów ♥ Odżywki zużyłam już tyle opakowań, że straciłam rachubę. To od niej zaczęła się moja miłość do tej serii. Potem kupiłam kurację, a ostatnio, po raz pierwszy, szampon. Moje włosy są po użyciu gładkie, świeże i sypkie. Wystarczy odrobina szamponu, aż byłam zdziwiona, jak niewiele, żeby dokładnie oczyścić skórę głowy, dodatkowo pieni się jak szalony ;) Odżywki na moje długie włosy nakładam mniej więcej tyle, co łyżka stołowa, kuracji o połowę mniej. Mówię Wam, te kosmetyki są takiej jakości, że równie dobrze mogłyby być sprzedawane po 30zł / sztuka! Jeśli jeszcze ich nie znacie - shame, shame, shame! Mam nadzieję, że Isana prędko nie wycofa tej serii, bo jest naprawdę mega! A jak pachnie!


Żele pod prysznic Isany [ na zdjęciu to te dwa w tylnym rzędzie ] są, niezależnie od wariantu zapachowego, bardzo dobre. Świetnie się pienią, są wydajne i tanie, nie można im nic zarzucić. Lubię ich limitowane edycje, bo można trafić na naprawdę piękne zapachy. Tak było tutaj z żelem Hello Spring, który nazwą nijak się ma do obecnej pory roku, ale nic to ;) Genialnie pachnie brzoskwiniami, przypomina mi zapachem ukochany brzoskwiniowy żel z The Body Shop i momentalnie poprawia humor pod prysznicem. Wersja Keep Cool z uroczym misiem, niestety pachnie dla mnie sztucznie, takimi bylejakimi lizakami, które  dawno temu sprzedawano w kwadratowych papierkach, kojarzycie? Te żele to taka ruletka, ale za 2,50 zł jakoś mi nie żal, jak trafię na gorszą sztukę ;)
Olejek pod prysznic jest super! Bardzo mi pomógł, kiedy po powrocie z wakacji swędziała mnie cała skóra i nie mogłam jej uspokoić. Kilka dni używania tego olejku i bogatego masła do ciała pomogło, wiem, że na tym olejku można polegać. Przyjemnie się rozprowadza, delikatnie myje i naprawdę nie wysusza skóry. Jest mało wydajny, fakt, ale za 6 złotych spokojnie można przymknąć na to oko :)
Ostatni kosmetyk, olejek do włosów. Kupiłam go, kiedy tylko się pojawił, bo po prostu mnie zaciekawił :) Używam go na zmianę z moim Mythic Oil z L'Oreal i jest całkiem okej. Jest bardzo gęsty [ w porównaniu do Mythic Oil ], ale nie obciąża ani nie strąkuje włosów. Chroni przed wysoką temperaturą, przyjemnie pachnie i jest całkiem wydajny, ja daję dwie pompki na całe włosy.


To tyle w ramach krótkiego, Isanowego przeglądu :)
Dajcie znać, czy znacie te kosmetyki i napiszcie, co z Isany jest Waszym pewniakiem :)

CHIA na włosy | maska do włosów z nasionami szałwii hiszpańskiej

 Witajcie!

Dziś spontanicznie, bo koniecznie chcę Wam napisać o fajowej masce do włosów DIY. W trakcie porządków w internetowych linkach, których miałam setki, trafiłam na link do bloga Kokoszki, którego kiedyś uważniej śledziłam. Teraz, po długiej nieobecności, zabrałam się za czytanie i przeglądanie i w oczy rzucił mi się przepis na maskę do włosów z nasionami chia. Chia każdy zna, jest mega popularne, a desero - śniadania z tymi nasionami swego czasu podbijały Instagrama ;) I ja mam te nasiona na stanie, pomyślałam więc, że wykorzystam je od razu do maski na włosy - wieczorem wychodzę z przyjaciółką na drinki, niech te włosiska dobrze wyglądają ;)


Generalnie wszystko jest proste jak budowa cepa. Należy zalać 3 łyżeczki nasion chia wodą [ ja użyłam przefiltrowanej, może być przegotowana ] mniej więcej do połowy szklanki [ ja użyłam nutellówki ], a następnie odstawić na minimum 20 minut, aż nasionka wchłoną wodę i powstanie gęsta papka [ Kokoszka zalecała odstawienie nasion na godzinę, ale nie miałam tyle cierpliwości, zresztą wszystko zgęstniało bardzo szybko :) ]. Dodać 3 łyżki gęstej maski do włosów [ u mnie to borówkowy Kallos, świetnie się u mnie sprawdza do wszystkiego tak btw ] i po dokładnym oczyszczeniu włosów szamponem nałożyć mieszankę na włosy. Im dłużej utrzymamy maskę na włosach, tym lepiej, u mnie było to około godziny.


Spłukiwanie nie jest tragiczne, myślałam, że będzie gorzej. Trzeba to zrobić dość dokładnie, ja na samym końcu musiałam jeszcze z końcówek wyciągnąć kilkanaście pojedynczych ziarenek.


Z ilości, które podałam Wam powyżej, wychodzi naprawdę bardzo dużo maski, więc jeśli macie krótkie włosy, proporcje należałoby zmniejszyć co najmniej o połowę, bo ilość, jaką ja wyprodukowałam to było aż nadto na moje długie już włosy ;) Fakt, że nasionka są śliskie i część z nich spada w trakcie nakładania, ale i tak maski jest sporo.

Efekty? Bardzo dobre nawilżenie i sypkie włosy. Zauważyłam też, że baby hair są ujarzmione.

Warto wypróbować :)


Clarins | Instant Light Lip Comfort Oil

Witajcie sierpniowo!

Chyba z pół roku nie było tutaj żadnej konkretnej recenzji, zdecydowałam więc nadrobić tę zaległość i przedstawić Wam coś do ust. Piszę coś, bo ani nie nazwę tego pielęgnacją, ani makijażem ust. Olejek do ust z Clarinsa wypada gdzieś pośrodku tych dwóch kategorii.

Kupiłam go na początku lutego, podczas jakiejś promocji w Douglasie. Regularna cena to 85 zł, ja dałam chyba coś koło 60 zł, nie pamiętam dokładnie, wydaje mi się, że to była Oferta Miesiąca w Douglasie, bo całe internety rzucały się na ten olejek ;) Myślałam nad tym zakupem już od dłuższego czasu, bo ciekawiła mnie formuła i wiele pozytywnych opinii, ale łamałam się, bo z reguły nie lubię błyszczyków, a tak kojarzył mi się ten produkt.



Od razu powiem, że to jest kosmetyk do używania, kiedy nie mamy większych problemów z kondycją ust. Nie sprawdził się jako jedyna rzecz do ust przez cały dzień i raczej tak u mnie już się nie stanie. Ze względu na częste alergie i zatkany nos, zazwyczaj oddycham przez usta, a wiadomo jak to na nie wpływa - są suche i popękane. Nie zawsze, ale dość często. I w takich sytuacjach Lip Comforting Oil nie zdał egzaminu, musiałam sięgać po coś bardziej odżywczego.

Mimo powyżej opisanego braku szczególnych właściwości pielęgnacyjnych, uwielbiam ten olejek. No naprawdę, nie spodziewałam się, że aż tak przypadnie mi do gustu. Nie dość, że opakowanie jest bardzo ładne i trwałe, olejek na ustach prezentuje się świetnie i nie pogarsza ich stanu, utrzymuje się całkiem długo jak na taki produkt.

Aplikator jest dość specyficzny, bo niby to błyszczykowa gąbeczka, ale bardzo duża i trzeba mocniej pociągnąć za zakrętkę, żeby wyciągnąć ją z opakowania, ale to przemyślane, bo wtedy wyciągamy tylko tyle olejku, ile potrzeba na jedną aplikację, czyli jest ekonomicznie. Zresztą poniżej możecie zobaczyć moje zużycie po tych 6 miesiącach przy w miarę regularnym używaniu.



No i najważniejsze - olejek Clarins nie klei ust. Byłam tym naprawdę zdziwiona, bo nastawiałam się na uczucie w stylu błyszczyków, których używało się w gimnazjum, pamiętacie? ;) Tutaj jest naprawdę spoko, nie trzeba się siłować z kleistą konsystencją, żeby otworzyć buzię i coś powiedzieć ;) No i pięknie wygląda na ustach, dodaje im blasku, ale w taki ładny, nie bazarkowy sposób. Ostatnio uwielbiam wykańczać makijaż tym olejkiem, bo w gorące dni szminkę i tak bym rozmazała albo sama by spłynęła ;) A olejek nie jest zbytnio widoczny i ładnie znika z ust.


Generalnie polecam, ale nie uważam, żeby to był jakiś straszne mast hef. Jeśli zastanawiałyście się nad zakupem, po prostu to zróbcie, bo po co sobie odmawiać przyjemności? A ten olejek z całą pewnością należy do tych małych, przyjemnych rzeczy umilających codzienność :)


Wielka słabość i wielka miłość | płyn micelarny GARNIER + KOLASTYNA

Hej :)

Chciałam być chytra. A podkreślam, nie jestem z Radomia ;) I oczywiście nie wyszło mi to na dobre, jak można się było spodziewać. Ale od początku. Kupiłam sobie na spróbowanie dwufazowy płyn micelarny Garniera i okazało się, że jest boski. Jako jedyny minus postrzegałam regularną cenę, która oscyluje w granicach 20 złotych. Dlatego też, kiedy pierwsza butelka się skończyła, zamiast kupić kolejną, pomyślałam, że poczekam na promocję, a w międzyczasie poratuję się znaną już dwufazą do oczu z Rival de Loop i jakimś tanim micelem. Padło na Kolastynę - płyn micelarny Refresh.


Wracając do Garniera - jest boski,naprawdę. Na początku patrzyłam na niego na drogeryjnych półkach spode łba, bo jakoś wydawał mi się kolejną powtórką z rozrywki różowego Garniera, wychodziłam z założenia, że dodali jakiś byle jaki olejek,żeby naciągnąć kolejnych klientów. Przy promocji jednak pomyślałam, że spróbuję, a nuż okaże się tym, czego szukam, a szukałam dużej dwufazy, którą mogłabym zmyć wstępnie całą twarz i dokładnie oczy. Już po pierwszym użyciu wiedziałam, że to miłość, bo nie dość, że bardzo dobrze zmył szpachlę, to jeszcze genialnie poradził sobie z oczami. Nic nie piekło, oczy się nie zamgliły, a makijaż zszedł w 100%.


Potem kupiłam tę nieszczęsną Kolastynę i doprawdy, nie mam pojęcia co się tutaj stało... Używałam tego płynu tydzień, potem kupiłam już ponownie Garniera [ udało mi się go znaleźć na promocji w Superpharmie, ale kupiłabym go i w regularnej cenie, bo miałam już dość ] i ten tydzień był ciężki dla mojej cery. Biorąc pod uwagę, że poza tym pierwszym krokiem oczyszczania w mojej pielęgnacji twarzy nie zmieniło się wtedy nic, z całą pewnością winę zwalam na ten płyn micelarny. Otóż kilka sekund po przemyciu [ a dobrze usuwał makijaż, tak btw ] twarzy pojawiało się uciążliwe pieczenie całej skóry, które było tak dotkliwe, że nie znikało nawet po wymyciu skóry olejkiem do demakijażu i żelem do mycia, dopiero krem łagodził ten stan. Skóra nie była czerwona ani podrażniona, ale uporczywie piekła, pierwszy raz spotkałam się z czymś takim. Oczu tym nawet nie próbowałam zmywać, zachowałam tę resztkę rozsądku ;) Dodatkowo, jakby to nie wystarczyło, po jakichś 4 dniach stosowania pogorszyła mi się cera i zaczęły wychodzić wypryski. Teraz rozumiecie, dlaczego pognałam do sklepu po sprawdzonego Garniera? :)


Nie wiem, czemu moja skóra zareagowała tak a nie inaczej, bo w składzie nie widzę alkoholu denaturowanego, który podejrzewałam, ale w sumie nie będę już wnikać. Teraz jestem mądrym Polakiem po szkodzie i wiem, że należy trzymać się  dwufazowego Garniera [ nic to, że po potrząśnięciu butelką płyn ma kolor moczu, ja się już z tym oswoiłam ;) ] A Kolastyna już wylądowała w koszu, gdyby to kogoś interesowało.

Tym samym informuję, że promocja na Garniera w SP trwa, więc bierzcie i kupujcie go wszyscy :D

CUREPLEX || relacja z zabiegu

Witajcie serdecznie :)

Dziś chcę Wam opisać zabieg, który na początku maja został wykonany na moich włosach. Jak widać wyraźnie po tytule, mowa o zabiegu Cureplex. Nietrudno się domyślić, że to produkt "plexowy", jak ja to mówię, jeden z wielu wariacji na ten temat na rynku, bo teraz jest to na czasie. I bardzo dobrze, że plexy są w modzie, bo odżywianie włosów zawsze spoko, prawda? :)




Zaproszenie dostałam od firmy Cureplex z sugestią, że mogę zabieg wykonać w moim mieście, czyli Bochni. Dla mnie spoko, bo oszczędza mi to dodatkowej wycieczki do Krakowa, już wystarczy, że 5 dni w tygodniu muszę się tam pojawiać i pracować ;) Ucieszyłam się więc z możliwości zabiegi w pobliskim salonie [ umówmy się też, w Bochni wszędzie jest blisko ;) ]

7 maja pomaszerowałam z przyjaciółką / fotografem do salonu Kreatywne Fryzjerstwo Ewelina Jodłowska [ fejsbuk ] O 12 zajęła się mną pani i rozpoczęłyśmy zabieg. Polega on na tym, że na umyte włosy nakłada się dwa różne kosmetyki. W pierwszym kroku nakłada się Bond Creator, który ma stworzyć we włosie nowe wiązania dwusiarczkowe, wzmocnić już istniejące oraz poprawić wytrzymałość i elastyczność włosa. Następnie nakładany jest krok drugi, czyli Bond Fortifier, który dodatkowo odżywia i wygładza włosy. Po tym etapie włosy zostały owinięte folią i przeszłam je ogrzać pod kosmiczną maszynę [ tak sobie żartuję, ale na serio nie mam pojęcia jak to się nazywa fachowo ;) ]. Po 15 minutach w ciepełku wszystko się spłukuje i nakłada jeszcze raz krok drugi, czyli Bond Creator, ale tym razem solo na kilka dodatkowych minut. Potem znowu spłukanie i już koniec, można suszyć i modelować. Ja zdecydowałam się jeszcze na podcięcie końcówek o całe 5 cm, bo jak już odżywiam włosy zabiegiem, to niech i końcówki coś z tego mają ;)









Pani fryzjerka mówiła od początku, że zabieg ten najlepiej sprawdza się na włosach zniszczonych chemicznie i farbowanych, a jak wiecie, ja koloruję włosy henną i staram się o nie dbać, więc jakoś specjalnie zniszczone nie są, oprócz końcówek, które zawsze najbardziej cierpią, bo noszę włosy rozpuszczone. Uprzedzono mnie, że efekt u mnie może nie być spektakularny.

Moje odczucia: całość bardzo ładnie pachnie, dla mnie jaśminowym ryżem :) przyjemnie się siedziało z tymi produktami na włosach, a jak zobaczyłam włosy po suszeniu, byłam zachwycona. Nie miałam wielkich oczekiwań, bo też moje włosy nie są w tragicznej kondycji. Najbardziej dokucza mi puszenie się włosów i ich plątanie i miałam nadzieję, że Cureplex z tym pomoże.

Po zabiegu Cureplex włosy pięknie błyszczały, to była pierwsza rzecz, którą zauważyłam :) Mam też wrażenie, że są mocniejsze i jakby bardziej sprężyste.



Dostałam krok trzeci, do stosowania w domu, Bond Sustainer, który ma utrzymywać efekt po zabiegu. Szczerze powiedziawszy, ta maska jest dobra, ale znam lepsze. Żeby daleko nie szukać, lepiej spisywała się u mnie maska z kroku trzeciego zabiegu Junctiox, ale wiadomo, wszystko zależy od włosów. No i co ważne przy tym trzecim kroku Cureplex, to 5 minut trzymania na włosach, zalecane na opakowaniu, to zdecydowanie za mało. Eskperymentowałam kilka razy z tą maską i zdecydowanie trzeba ją trzymać minimum 20 minut, żeby zauważyć efekt wygładzenia i nawilżenia :)

Podoba mi się pomysł dodawania tego typu zabiegów do koloryzacji chemicznej, powiem Wam w sekrecie, że dość już mam farbowania henną i za niedługo wybiorę się do salonu na koloryzację. Myślę, że postawię na połączenie koloryzacji z takim zabiegiem, może właśnie z Cureplexem :)

Poniżej możecie zobaczyć porównanie przed i po. Wiem, że nie jest do końca miarodajne, ale myślę, że efekt widać całkiem dobrze :)


A tutaj zdjęcie zrobione jakąś godzinę po zabiegu, widać na nim nierówny kolor moich włosów [ składowa chemicznego farbowania sprzed ponad 2 lat i henny, czyli ogólne niewiadomoco ;) ], jeśli zastanawiacie się co mam na łbie ;)



Serdecznie dziękuję firmie Cureplex za zaproszenie i salonowi za miłe przyjęcie :)


Post na szybko: małe zakupy w Hebe

Wybrałam się dziś z przyjaciółkami na burgera [ prześwietne są w Beer House na Floriańskiej, Kraków of kors ] i przecząc temu, że jak człowiek pojedzony, ma większą samokontrolę w sklepie, kupiłam sobie potem kilka rzeczy w Hebe.

Akurat potrzebowałam zmywacza i suchego szamponu, pretekst więc miałam dobry, żeby wejść, tym bardziej, że Hebe jest dosłownie obok drzwi do knajpki ;)


Szampon wybrałam standardowo z Batiste, tym razem jakąś nową zapachową wersję, Pani mi zachwalała, to wzięłam. Czaiłam się w sumie na suche szamponu z Aussie, bo nie wiedziałam, że mają, ale ostatecznie zwyciężyło znane :) Płyn do higieny intymnej z Tołpy, mój ulubieniec, teraz w sumie żałuję, że nie wzięłam jeszcze jednego opakowania na zapas, ale promocje są zawsze, więc spoko. Zmywacz Essence ulubiony, chyba najlepszy z tych tanich drogeryjnych, n - te opakowanie.
No i wisienka na torcie, czyli serum pod oczy Be Organic. Czytałam o nim kiedyś u Bogusi i od tamtej pory siedziało mi w głowie. Promocja była całkiem przyjemna, -40% od ceny wyjściowej, nie zastanawiałam się więc zbyt długo. W sumie to wcale ;)


Tutaj ceny dla zainteresowanych, ogólnie całkiem niewielkie, konto nie ucierpiało, jeszcze mam na jedzenie ;)

A jak Wasze zakupy ostatnimi czasy?

Sephora | maska do twarzy na noc Green Tea

Dzień dobry :)

Przyznam szczerze, że blogowanie nie zaprząta mi głowy ostatnio prawie wcale, mam taki okres, że wolę usiąść z dobrą książką [ aktualnie Saga Sigrun Elżbiety Cherezińskiej - wczoraj zarwałam noc przez tę książkę! ], spotkać się z przyjaciółmi, ugotować coś dobrego [ obecny zachwyt: gulasz warzywny z indykiem marynowanym w miodzie i kardamonie z kuskusem ] albo wyjść na dłuższy spacer z psiskiem, niż ślęczeć w domu przed ekranem. To pewnie też dlatego, że w pracy spędzam przyklejona do monitorów [ pracuję na dwóch ;) ] ponad 8 godzin dziennie. Wiecie, korpo mnie wessało. 

Niemniej jednak pomyślałam sobie, że korzystając z sennej atmosfery niedzielnego poranka, wpadnę tutaj i coś napiszę. Znalazłam zdjęcia, które chciałam Wam już dawno pokazać i opisać, zabieram się zatem do roboty :)


To było chyba pod koniec września, kiedy w ramach jakiś zakupów zgarnęłam też i żelową maseczkę nocną do twarzy z marki własnej Sephory. Potem czekała do stycznia, aż sobie o niej przypomnę. Niepotrzebnie... Cena tej wątpliwej przyjemności to 15 zł.


Miałam wcześniej maseczkę w płachcie z tej linii zielonoherbacianej i byłam z niej zadowolona, naprawdę były efekty - zwężone pory, koloryt cery ujednolicony i gładkość. Tego samego spodziewałam się tutaj. Okazało się zupełnie na odwrót, na moje nieszczęście.


Maska spowodowała naprawdę widoczne rozszerzenie porów, zerknijcie na zdjęcia. Ja byłam w szoku, kiedy to rano zobaczyłam w lustrze, bo owszem, moje pory są zatkane i widoczne, ale żeby aż tak?! Dodatkowo, głównie na policzkach, pojawiły się przez noc bolące, zaczerwienione pryszcze. Przez następny tydzień było to wszystko zaognione, nie pomagał Effaclar Duo, tonik z kwasem, ani czyste masło shea, które zazwyczaj koi mi skórę. Dopiero po jakichś 3 tygodniach zaczęło się to wszystko uspokajać i znikać.


Zraziłam się do tych nowych maseczek Sephory, jedynie może pod oczy sobie jakąś jeszcze kupię. Z całą pewnością żelowych już nie tknę i Wam doradzam to samo!
Czasem zresztą niewarto eksperymentować i lepiej zostać przy sprawdzonych kosmetykach - ja teraz już nawet nie zerkam na maseczki w drogeriach, mam swoje glinki i maskę algową :)

Miłej niedzieli!

Nowości | Sesderma, Make Up For Ever, Inglot, Clarins, Nacomi, L'Oreal, Planeta Organica

Postu z nowościami dawno nie było, ogólnie żadnego postu dawno nie było,oto więc przed Wami coś lekkiego i przyjemnego - zakupy :)
Systematycznie schodzę z zapasów, w zanadrzu mam już na przykład tylko 2 żele pod prysznic, a nie jak to bywało dawniej - 7. W związku z tą akcją odgruzowywania niektóre rzeczy kończą się, nie mając w szufladzie zastępcy. Wtedy wyruszam na łowy. Żeby nie było, nie jest idealnie, w kategorii włosowej dalej zbieractwo, na troszkę mniejszą skalę, ale zbieractwo. Nikt nie jest perfekcyjny, takie życie ;)


Najstarszy zakup - olejek do włosów Mythic Oil. Uwielbiam i kropka. Genialnie pachnie, pięknie wygładza i nabłyszcza włosy, chroni końce i nie obciąża. Zapłaciłam niecałe 50 zł.
Zamówiłam też sobie olejek do ust z Clarinsa [ na którymś zdjęciu poniżej ], na pocieszenie po tym, jak mi się auto zepsuło, trzeba sobie jakoś radzić w kryzysowych sytuacjach, przyznacie. Olejek uwielbiam, niby błyszczyk, ale wcale się nie klei i trochę pielęgnuje usta. Polubiłam konsystencję i zapach, luksusowe opakowanie robi wrażenie. Nie wiem, czy kupiłabym ponownie ze względu na cenę [ normalnie 89 zł, ja w promo zapłaciłam 59 zł ], ale ogólna idea mi się podoba, wypatrzyłam już podobne kosmetyki w ofercie Skin Food'a, nie wykluczam zakupu.

Olej z awokado kupiłam pierwotnie z przeznaczeniem do włosów, ale jakoś tak wyszło, że jeszcze tego samego dnia użyłam go do twarzy na noc i... jest moc! Naprawdę świetnie nawilża i odżywia cerę, używałam go przez cały intensywny tydzień i pomagał skórze wyglądać, jakby spała przez 8 godzin, kiedy w rzeczywistości było to bardziej 5 ;) Polecam go naokoło i już namówiłam do zakupu dwie osoby, też są zadowolone. Ten tutaj z Nacomi kosztował 12 zł w Hebe.

Dwufazowy płyn do demakijażu oczu z marki własnej Rosmanna, Rival de Loop. Jest świetny, nie piecze w oczy i za pierwszym płatkiem zmywa całość. To już drugie opakowanie pod rząd, teraz jest chyba w promocji za 4 zł, regularna cena to 6, w porównaniu z innymi, kilkunastozłotowymi płynami to super wybór :)


W Inglocie musiałam zaopatrzyć się w puder do konturowania, bo poprzedni się zwyczajnie skończył. Kupiłam dokładnie ten sam odcień, bo po co zmieniać coś, co się sprawdza? Przy okazji wzięłam mniejszą wersję utrwalacza do makijażu, bo słyszałam o nim pozytywne opinie. Użyłam na razie 3 razy, ale rzeczywiście dobrze się sprawdza - ściąga efekt pudrowości ze szpachli i przedłuża jej ogólną trwałość. Puder do konturowania - 32 zł, make up fixer - 21 zł.


Z racji tego, że nadchodzą coraz cieplejsze dni, muszę przestawić się na matowienie twarzy. Praktycznie całą zimę przechodziłam z jednym zestawieniem na twarzy - Double Wear + meteoryty Guerlain, ale teraz meteoryty będą już za lekkie i będą tylko potęgować tłustą poświatę. Chciałam kupić, tak samo jak w zeszłym roku, sprawdzony już sypki puder matujący ze Smashbox, Photo Finish cośtam, ale musieli go przecież wycofać... Za radą pani z Sephory wzięłam puder z Make Up For Ever i po wstępnych testach jestem naprawdę zadowolona, podoba mi się też bardzo ciekawe opakowanie, bo w środku nie ma otworków do wysypywania w plastiku, ale elastyczna siateczka, w którą należy delikatnie wbić pędzel i nabrać produkt, fajowe to jest. Normalna cena pudru to 169 zł, ale miałam jakieś korpo bony + zniżkę i wyszło mi 52 zł, żyć nie umierać ^^


W piątek był Pigment... Nie wiem, kto wymyślił tę drogerię, ale teraz chyba pływa w piniondzach, bo w piątkowy wieczór nie sposób było wejść do sklepu, a co dopiero coś wybrać. Jako, że w kupie siła, weszłyśmy tam w trójkę i każda z nas zakupiła kilka konkretnych rzeczy. Ja kupiłam hennę do włosów, bo to w sumie był główny powód wizyty, odżywkę do włosów [ wspominałam już, że w tym obszarze umiar mi obcy  ] i pędzel do makijażu. Henna jak ostatnio, z Lass, bo tania i dobra, odżywka z Planeta Organica, pachnie mi jakimś likierem alkoholowym i pędzel do podkładu mineralnego Anabelle Minerals. W planach miałam też podkład mineralny, ale za cholerę nie mogłam sobie przypomnieć, czy mój odcień to Golden Fair czy Golden Fairest, więc zakup przełożyłam. Dzięki zebranym wcześniej pieczątkom miałam -20% na rzeczy nieprzecenione, czyli hennę i pędzel. Ceny: Henna 18,99 zł za sztukę, odżywka 10,99 zł, pędzel 35.99 zł.


Na samym końcu, bo wczoraj, był napad na aptekę. Musiałam kupić zapas zwykłych lekarstw, a przy okazji chciałam zerknąć na serum Sesdermy - zorientować się w cenach i wariantach. Nieimponujące, wręcz słabe serum napinające z linii żurawinowej Norel właśnie się skończyło, potrzebowałam czegoś nowego. Nastawiona byłam raczej na Caudalie, bo wiedziałam, że Sesderma tania nie jest. Udało mi się jednak kupić ostatni zestaw, a wiadomo, w zestawie taniej. Tak oto stałam się dumną posiadaczką serum oraz kremu z linii z witaminą C, oczekiwania są duże, jaram się już :) Zestaw kosztował 169 zł, po riserczu internetowym stwierdzam, że krem wychodzi gratis, bo każdy kosmetyk osobno kosztuje w granicach 160 zł. Dobry deal.

Po drodze były ze trzy opakowania różnych żelowych płatków pod oczy, ale darujmy to sobie, bo opakowania dawno już w koszu, a to i tak działanie tylko niwelujące optycznie "niedospanie" ;) Dezodorantów pokazywać nie będę, wszyscy i tak wiedzą, że to Nivea Dry Comfort, był jaszcze jakiś płyn micelarny z L'Oreal, ale przeciętniak, nie zasłużył na zdjęcie ;)

To wszystko na teraz. Już nie planuję większych zakupów, czuję, że uzupełniłam godnie swoje zapasy, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że wcale nie mam wyrzutów sumienia, że kupiłam za dużo lub coś niepotrzebnego. Jest progres :D


Norel | serum, krem i tonik z kwasami

   
Motywacyjnego kopa, którego dostałam przedwczoraj od Smarującej Agaty wciąż czuję na tyłku i to za jego sprawą [ kopa, nie tyłka rzecz jasna ] czytacie dzisiejszy post :)

Odkąd usłyszałam o firmie Norel, miałam chętkę na coś o nich. Najbardziej na tonik kwasowy, jak chyba każdy, bo to ich sztandarowy produkt. W ogóle marka wydaje mi się fajna - polska, profesjonalna, wszyscy chwalą - nic tylko brać. Tonik kupiłam na targach kosmetycznych jakieś półtora roku temu, potem przydarzył się krem do twarzy dostany na spotkaniu blogerek pod Lublinem, a na samym końcu serum, kupione na ostatnich targach kosmetycznych w listopadzie. Byłabym zapomniała - miałam jeszcze żel do mycia twarzy ze spotkania blogerek, ale dawno już go zużyłam i wyrzuciłam.


No i teraz najważniejsze - co ja sądzę o tych kosmetykach? Otóż mam odczucia mieszane, w kierunku negatywnych. Nie chce mi się dokładnie opisywać każdego z nich, będzie więc w kilku zdaniach.

Tonik kwasowy jest strzałem w 10, serio. Wiem, że teraz jest lepsze opakowanie, bo z pompką, kiedyś i ja będę je mieć. Na razie radzę sobie spokojnie z dozowaniem przez dziurkę. Tonik genialnie sprawdza się przy mojej tłustawej cerze i fajnie złuszcza to, co trzeba, bez jaszczurowatej wylinki. Jest na tyle delikatny, że można go stosować dość często [ ja mniej więcej co 3 dzień ], wklepuję go też pod oczy. Widzę ogólne wygładzenie i wyrównanie koloru, po prostu działa. Używam od połowy listopada 2014 i ledwo połowa za mną, nieźle.


Czego niestety nie można powiedzieć o kremie do twarzy. Jest to krem nawilżający z linii Sensitive, ma SPF 15. Ja wiem, że on nie do mojej cery, bo ani ona wrażliwa i naczyniowa, ale łudziłam się, że będzie dobrze nawilżał i nadawał się pod makijaż w okresie, kiedy mocniej się złuszczam [ w zimie oprócz toniku kwasowego stosuję też czysty kwas co 10 dni ]. Okazało się, że jest mega tłusty, przypomina mi konsystencją kremiki Ziai za 6 zł i prawie w ogóle się nie wchłania. No i makijaż nie trzyma się zbyt dobrze na nim. Powędruje chyba do Mamy albo koleżanki z wybitnie suchą cerą, może im będzie lepiej służył. Ogólnie używałam go może jakiś miesiąc.


Ostatnia rzecz to serum żurawinowe, napinające. Naczytałam się o nim peanów i listów dziękczynnych, a to się okazało dość byle jakie. Dawno się tak nie zawiodłam. Kosztowało chyba 50 zł, coś koło tego na targach. Po pierwsze nie podoba mi się zapach, który jest naprawdę sztuczny, nie wiem, co oni tam dodali. A działanie? Nijakie. Równie dobrze mogłabym serum nie używać. Jest żelowe i szybko się wchłania, a skóra po zastosowaniu jest taka sama jak przed. I nie pomogło tu systematyczne używanie od 14 grudnia, nie widzę napięcia, liftingu ani innych ujędrnień.

Jakoś mi odeszła ochota na dalsze poznawanie marki, nie dla mnie ona. A szkoda, bo interesowała mnie jeszcze ich nowa seria, Multivitamin się zwie, ale teraz żal mi kasy, bo jednak szanse są przeciwko mnie ;)

Kosmetyki z TkMaxx'a

Hej :)

Uwielbiam buszować po kosmetycznym dziale TkMaxx'a, przyznaję się bez bicia. Nie zawsze coś kupuję, ale najczęściej wychodzę z jakąś perełką. Koleżanki, które czasem mi towarzyszą w zakupach się dziwią, bo dla nich wszystkie te kosmetyki są zupełnie nieznane, nie kojarzą marek. Ja, od kilku lat pod wpływem blogów polskich i zagranicznych, jutubów także, jestem trochę w tym przeszkolona i potrafię wypatrzyć coś ciekawego. 


W ostatnim czasie złapałam tam kilka kosmetyków, mam je teraz w użyciu i pomyślałam sobie, że to ciekawy temat na post. Wyliczając, z TkMaxxowych półek zgarnęłam: odżywkę do włosów Yes to Carrots, krem do twarzy Sukin, antyoksydacyjne serum pod oczy Sukin, masło do ciała Soap & Glory, peeling do ciała Fresh Petals i duo lakierów Orly. Nie jest tego dużo, ale całkiem ciekawa gromada.


Yes To Carrots, odżywka do włosów - swego czasu te kosmetyki były dostępne w Sephorach, ale niestety je wycofali, teraz są już nie do dostania u nas. A szkoda, bo ostatnio na Instagramie mignęła mi seria kokosowa :( Odżywka ma pół litra, więc objętość godna, ma fajne wciskane zamknięcie, można ją postawić na głowie, a plastik jest miękki, więc nie ma problemu z wyciskaniem produktu. To fajowa codzienna odżywka, która, obojętnie od nakładanej ilości, nie obciąży włosów. Ładnie pachnie, wygładza włosy i jest po prostu przyjemna w użyciu. Teraz żałuję, że nie wzięłam jeszcze wersji ogórkowej, ale cóż - nie można mieć wszystkiego ;) Cena ; 34,90 zł / 500ml

Soap and Glory, Righteous Butter, masło do ciała - kiedy jakoś przed Świętami zobaczyłam w TkMaxxie kosmetyki tej firmy, chciałam wziąć wszystkie! Ale potem opamiętałam się, bo niewiele z nich znałam - były jakieś chusteczki do demakijażu, krem pod oczy, wyszczuplające balsamy i coś jeszcze. Zdecydowałam się na coś, co kojarzyłam i nie żałuję - masło ma  g e n i a l n y  zapach ♥ Udało mi się też wybrać niemacane ^^ Świetnie nawilża na długi czas, ma mega gęstą konsystencję, doprawdy masłowatą i bardzo żałuję, że już pół słoiczka za mną. Cena: 44,90 zł / 300 ml 

Petal Fresh, peeling do ciała - peelingi bardzo lubię, kiedy więc zobaczyłam ten dość duży słoik ze znajomej mi firmy [ miałam od nich odżywkę do włosów i była całkiem niezła ], capnęłam od razu. Ten peeling to taki codzienniak, bo drobinki [ pumeks i zmielona ziarna czegośtam ] są malutkie i zatopione w rzadkiej masie, ale przyjemnie masuje skórę. Nie jest to wielkie zdzieranie, oj nie, ale naprawdę przyjemne. Skóra jest potem odczuwalnie wygładzona i nie przesuszona. Zapach intrygujący, ale delikatny. Cena: 34,90 zł / 500 ml


Sukin, antyoksydacyjne serum pod oczy - wielki, jak na swoje przeznaczenie, bo aż 30 ml kosmetyk. Miał lekką konsystencję, funkcjonalne opakowanie z pompką, nie uczulał i nie podrażniał. Używałam go chyba równe pół roku [ taki jest też termin przydatności ] i nie zużyłam całości, ale i tak nieźle mi poszło. Przy regularnym stosowaniu [ w moim przypadku na noc ] zauważyłam, że skóra pod oczami jest lepiej odżywiona, delikatnie wygładzona i szybciej dochodzi do siebie, jeśli za krótko spałam [ always! ]. To nie cudotwórca, ale miło się go używało. Cena: 34.90 zł / 30 ml

Sukin, Rose Hip, nawilżający krem do twarzy - kupiłam razem z serum pod oczy, ale zaczęłam używać dopiero niedawno. To kolejny kosmetyk o wielkiej pojemności i stosunkowo krótkim czasie zużycia - 120 ml na pół roku. Challenge accepted :D Krem pachnie bardzo delikatnie, ma lekką, jakby wodnistą konsystencję i nie potrzeba go wiele, żeby dobrze nasmarować skórę. Szybko się wchłania, nie pozostawia białych smug i wysycha na półmatowo, podoba mi się to. Najlepsze jest jednak to, że jest doskonałą bazą pod makijaż, zauważyłam naprawdę dużą różnicę w trwałości tapety odkąd go używam, a nie zmieniłam nic oprócz kremu w ostatnim czasie. Cena: 34,90 zł / 120 ml

Orly, zestaw dwóch lakierów do paznokci Glitterbomb i Taffy - jestem łasa na lakiery Orly, przyznaję. Podobają mi się ich buteleczki i łatwość, z jaką się nimi maluje [ lakierami, nie buteleczkami ]. Mam kilka w kolekcji i wszystkich używam. Przygarnęłam więc i te dwa, logiczne przecież. Brokat zawsze się przydaje, zwłaszcza, że chwilę przed zakupem tej pary wywaliłam do śmieci zgluciały top Circus Confetti z Essence, potrzebowałam zamiennika. Nudziak jest dość przezroczysty, bo to chyba lakier do frencza, ale 4 warstwy [ tylko dla cierpliwych :p ] wyglądają bardzo ciekawie. Cena: 34,90 zł / dwupak

A Wy często kupujecie kosmetyki w TkMaxxie?

Jak dbać o skórę przy przeziębieniu? 2 proste wskazówki :)

Dzień dobry w kolejnym roku! :)

Myślałam, że będę taaaka sprytna, kiedy zaczęłam już koło listopada zażywać witaminę D i tran w kapsułkach, że ochroni mnie to przed choróbskami, katarami i tym podobnymi. No cóż... Aktualnie siedzę w domu na L4, czyli jednak nie byłam sprytna. Miało być dobrze, wyszło jak zwykle ;) Przy okazji pragnę podziękować wszystkim współpracownikom z mojego korpo ołpen spejsa, że przychodzili zasmarkani i zakichani do pracy i oddawali się dziełu zarażenia wszechświata. Nie oceniam - każdy chce mieć jakąś misję w życiu ;) Nie drążąc już tematu - jestem chora i cierpię nie tylko ja, ale też moja skóra.
Obszar pod nosem to praktycznie skorupka, a i cała twarz i dłonie są mega suche. Znacie to? Mam dwie rady, bardzo proste, nie wyśmiejcie mnie.


1. Pijcie dużo płynów! 

No ja wiem, nic odkrywczego, nawet na pudelku o tym piszą. Ale to naprawdę pomaga - zauważyłam, że im więcej wody / herbaty wypiję, tym mniej mam ściągniętą skórę podczas choroby. Dla własnej świadomości policzyłam, że piję teraz 3 duże szklanki wody [ każda po 400ml ] dziennie i około 5 herbat [ w kubkach 500 ml ], czyli razem wychodzi ponad 3 litry dziennie. Nie doliczam do tego zupy [ swoją drogą bardzo polecam zupę krem z pieczonej papryki, świetnie rozgrzewa! ], bo nie wiem, ile mieści się w misce ;)

2. Natłuszczajcie skórę!

Ja naprawdę nie wiem, jak żyłam nie posiadając masła shea. To najwspanialsza rzecz, jaką można sobie wymarzyć przy przeziębieniu! Żaden, naprawdę żaden olejek / krem nie był mi w stanie pomóc tak, jak robi to masło shea. Od smarkania co pół sekundy pod nosem mam skórę tak delikatną, że nawet oddychanie boli. Próbowałam z kremem do skóry wrażliwej Norel, ale piekło jak cholera, z olejkiem arganowym było podobnie. Potem sięgnęłam po masło shea i stał się cud - nałożyłam hojną warstwę na noc i pomimo nocnego siąkania, rano skóra była zregenerowana i gładka, popękania całkowicie zniknęły. To samo z dłońmi, najlepiej pod bawełniane rękawiczki. Teraz słoik z masłem mam cały czas obok siebie i maniakalnie się smaruję.


Okej, napisałam dwa banały, mogę wracać do mojego termoforka [ jeden z lepszych gwiazdkowych prezentów ^^ ] i książki.


Piszcie, jak tam Wasze zdrowie, mam nadzieję, że nie poległyście tak jak ja;)
Miłego wieczoru!