ALCHEMIA LASU | Balsam do ust - małe cudeńko ♥

Witajcie :)

Na spotkaniu blogerskim pod Lublinem w moje ręce trafił balsam do ust z Alchemii Lasu. Pierwszy raz o tej firmie usłyszałam za sprawą Kasi z bloga O wszystkim co cieszy... i od razu się zainteresowałam marką. Zakupy jednak odłożyłam, bo wiecie - zapasy [ ach, jak one mnie ograniczają! ;) ]. Na czerwcowym spotkaniu dostałam dwa kosmetyki marki i przyszło mi się nimi cieszyć szybciej, niż zakładałam.


Na pierwszy ogień, a w zasadzie na usta, poszedł balsam. Trafiła mi się wersja z geranium, malinami i marchwią. Bardzo się cieszę z tego balsamu do ust, bo sama o nim myślałam, układając sobie w głowie tę przyszłościową listę zakupową z Alchemii Lasu :)

Opakowanie - wolałabym sztyft, wygodnicka jestem, przyznaję. Tutaj jednak aluminiowa puszeczka pasuje do produktu, a i problemu z aplikacją nie ma. Ja zazwyczaj nie nakładam kosmetyku palcami, ale przytykam opakowanie do ust i pocieram o skórę, można powiedzieć, że całuję balsam ;) Przynajmniej jest higienicznie ;) Nakrętka łatwo się odkręca, bo jest perforowana, nigdy nie miałam problemu z otwarciem pojemniczka. Puszeczka nie obija się w torebce, praktycznie nie widzę śladów użytkowania, a codziennie noszę ją ze sobą. Naklejka z logo i nazwą również jest dość trwała, jedynie trochę się przybrudziła przez ten prawie miesiąc razem. Pojemność to 15 ml.

Zapach - jedna z pierwszych rzeczy, na które zwracam uwagę po otworzeniu każdego kosmetyku, też tak macie? Tutaj zapach jest naprawdę intrygujący! Bardzo mi się podoba, przypomina mi coś z dzieciństwa, ale nie potrafię tego zdefiniować, coś jak suszone zioła?. Kolega w pracy powiedział, że kojarzy mu się to z zapachem sklepu indyjskiego, z kadzidłami.  Na pewno nie jest to zapach słodki i jednoznaczny, ale ja za nim bardzo przepadam. Lubię to, że utrzymuje się na ustach i czuję go przez jakiś czas.



Skład:

masło kakaowe, olej kokosowy, masło shea, olej ze słodkich migdałów, olej z zarodków pszenicy, olej z nasion malin, wyciąg olejowy z marchwi, olej rycynowy, wosk pszczeli, olejek eteryczny z geranium, witamina E


Działanie - nie spodziewałam się niczego innego! Działanie jest naprawdę świetne! Balsam znakomicie pielęgnuje usta, otacza je jakby delikatną warstewką i zostawia miękkie na długi czas. Aha - nie barwi ust, pomimo intensywnego koloru w słoiczku. Bardzo lubię sięgać po niego w ciągu dnia zamiast zwykłej ochronnej pomadki [ dlatego mieszka codziennie w torebce ], ale zauważyłam, że genialnie spisuje się również jako baza pod szminki. Nakładam niewiele balsamu, zostawiam na kilka minut, potem nadmiar ściągam chusteczką i aplikuję szminkę - w ten sposób makijaż ust wytrzymuje dłużej :) Odkąd używam tego balsamu, zmniejszył się problem suchych ust i skórek, więc działanie jest nie tylko doraźne, lubię to! Na FB marki wyczytałam, że balsam chroni przed promieniowaniem słonecznym, to świetna wiadomość, w końcu mamy lato :)

Balsam do ust jest piekielnie wydajny, bo ja po prawie miesiącu codziennej kilkukrotnej aplikacji nie widzę nawet wgłębienia! Z racji tego, że na zużycie produktu mamy 4 miesiące, chyba zacznę go stosować również do skórek, przecież żal zmarnować taki kosmetyk!
Jeśli jesteście zainteresowane marką, polecam zerknąć na stronę marki na Facebook'u  - są tam opisane wszystkie kosmetyki, dodatkowo zobrazowane przepięknymi, leśnymi zdjęciami :)



 Znacie Alchemię Lasu?

Zużycia majowe

Cześć :)

Nadszedł czas na podzielenie się z Wami pustymi opakowaniami z maja. Nie nazbierałam tego bardzo dużo, więc przynajmniej nie zanudzę Was masą zdjęć i opisów ;)


Anida, emulsja micelarna do mycia twarzy - naprawdę polubiłam ten kosmetyk. Był delikatny dla skóry, zmywał z twarzy pozostałości po nocy, w żaden sposób nie podrażniał i był bardzo tani. 

Sephora, masło do demakijażu - tutaj nie ma co się rozwodzić, bo produkt już wycofany [ why, Sephora, why?! ]... Za to pozostawia wspaniałe wspomnienia...

Uriage, woda termalna - dobra i nie mam jej nic do zarzucenia, ale nie dorównuje mojej ukochanej wodzie z Caudalie. 



Garnier, różowy micel - nie wiem, które już opakowanie, na pewno będą następne. Ulubione, sprawdza się wyśmienicie, jest niedrogi i wydajny. Lof!

Neutrogena, krem do twarzy Multi - Defense - nie wiem, co z nim było nie tak, ale niesamowicie mnie zapchał, a makijaż na nim nie chciał się w ogóle trzymać. Użyłam trzy razy i koniec, wędruje do kosza. 

Caudalie, Polyphenol [ C15 ] krem do twarzy przeciwzmarszczkowy, SPF 20 - cudo! ♥ Tego kremu używałam chyba ponad pół roku, tak mi się zdaje - był i był! Delikatna i lekka konsystencja znakomicie współgrały z moją skórą, krem ograniczał przetłuszczanie się skóry, był doskonałą bazą pod makijaż. Szalenie wydajny, zostawiał skórę nawilżoną i miękką na cały dzień. Powrót gwarantowany!


Yves Rocher, Rose Fraiche - tę wodę toaletową dostałam od Agatki. Trafiła zapachem w sedno, tę różę nosiłam na sobie non stop ♥

Apis, ultra odżywcze masło do ciała - kosmetyk z Joyboxa, całkiem dobrze się sprawował, wystarczająco nawilżał, łagodził podrażnienia po goleniu nóg, a co śmieszne, miał w sobie maciupeńki brokat, który wypatrzyłam dopiero po połowie opakowania ;) Nie wrócę jednak do niego, bo nie do końca odpowiadał mi lekko błotny zapach. No i wydaje mi się, że na etykiecie jest błąd, ultraodżywcze chyba powinno być pisane razem?

Nivea, kulka Dry Comfort - no words necessary ;)


Van der Hoog, Crazy Cranberry, maseczka do twarzy - prezent od Kasi Śmietasi, przyjemnie pachnąca maseczka z glinką, polubiłam się z nią :)

Regenerum, serum do paznokci - któreś już opakowanie, moje skórki uwielbiają ten olejek, a ja uwielbiam opakowanie. Powrót gwarantowany!

Caudalie, pomadka do ust - jedna z lepszych pomadek, jakie w życiu stosowałam, serio! Tak kojąco i nawilżająco wpływa na usta, że mogłabym się nią smarować non stop. Niestety dla mnie minusem jest naprawdę niska wydajność, dlatego też nie używam jej cały czas, kupuję jedynie co kilka miesięcy.

Burt's Bees, pomadka o zapachu mango - prezent od Irenki, który niesamowicie polubiłam :) Pomadka wystarczyła mi na wiele miesięcy, była naprawdę wydajna, do tego prześlicznie pachniała i bardzo dobrze nawilżała usta.

Purederm, krem do rąk z miodem - kupiłam z ciekawości, leżał przy Kasie w Hebe. Nie polecam, zapach był nijaki, właściwości bardzo przeciętne, a do tego się kleił...


Próbki, próbeczki... Najbardziej spodobał mi się olejek Kiehl's, ale uważam, że działanie jest tożsame z olejkiem Detox z Caudalie, więc nie ma co przepłacać. Maska do włosów Mythos również zwróciła moją uwagę, może zdecyduję się na pełnowymiarowy zakup.

To już wszystkie majowe zużycia, w czerwcu szykuje się nieco więcej, a u Was? :)

SheaMoisture | yucca + baobab ANTI - BREAKAGE MASQUE


Witajcie weekendowo! :)

Każdy ma swoje paranoje, jak dobrze wiecie - moją są włosy [ mam też inne, ale to temat na innego posta ^^ ]. Kocham próbować nowych kosmetyków, zresztą widać to doskonale po zapasach - te włosowe są największe. Przecież szamponu i masek nie może nigdy zabraknąć!
Kiedy wyczytałam już wieki temu u Urban o produktach do włosów amerykańskiej marki SheaMoisture, wiedziałam, że koniecznie muszę coś od nich spróbować. Szczęśliwym zrządzeniem losu moja przyjaciółka spędzała wakacje w Stanach, więc perfidnie ją wykorzystałam :D Tak oto maska Anti - breakage trafiła w moje ręce i na włosy.



Maska ma funkcjonalne, porządnie wykonane opakowanie, śliczną szatę graficzną, a na etykiecie znajdują się wszystkie potrzebne informacje. Z opakowania dowiadujemy się między innymi o tym, że maska nie zawiera sulfatów, jest bezpieczna dla farbowanych włosów, nie była testowana na zwierzętach, jest nawet krótka historia marki :) Zapach jest bardzo ładny, świeży, jakby kwiatowy, ale jednocześnie odrobinę hmmm... aloesowy? Jest dla mnie niespotykany, dlatego ciężko mi go opisać, ale naprawdę go lubię, utrzymuje się na włosach przez kilka godzin po myciu. Konsystencja kosmetyku jest również zaskakująca, bo jest bardzo gęsta, a w masce są takie jakby grudki - coś na kształt zsiadłego mleka. Przez tę konsystencję maska jest bardzo wydajna, dodatkowo gładko rozprowadza się na włosach, nie potrzeba jej dużo. 







Skład:

Deionized Water , Butyrospermum Parkii (Shea Butter) , Cocos Nucifera Oil (Coconut) , Mangifera Indica Seed Butter (Mango) , Persea Gratissima Oil (Avocado) , Olea Europaea Oil (Olive) , Aloe Barbadensis Leaf Extract , Ammonium Salt (Conditioner) , Yucca Filamentosa Extract , Vegetable Protein , Adansonia Digitata Extract (Baobab) , Biotin , Panthenol (Vitamin B-5) , Rosemary Extract , Bamboo Extract , Sorbitol Esters , Caprylyl Glycol , Essential Oil Blend , Lonicera Caprifolium Flower and Lonicera Japonica Flower Extract (Honeysuckle and Japanese Honeysuckle) , Tocopherol (Vitamin E)


Zanim opiszę Wam efekty, muszę podkreślić, że moje włosy są niskoporowate, a maska jest maską proteinową. Jak wiadomo, włosy niskoporowate nie potrzebują protein w wielkich ilościach. Dlatego też efekty na włosach wysokoporowatych mogą być zupełnie inne, powiedziałabym wręcz, że lepsze i szybciej widoczne.



Zauważyłam, że najlepsze efekty uzyskuję na swoich włosach, kiedy maskę trzymam ponad pół godziny, zazwyczaj jest to około 50 minut [ najczęściej w niedziele, kiedy nigdzie się nie spieszę ]. Krótszy seans z SheaMoisture zupełnie nie ma sensu - parę razy nakładałam maskę na kilka minut i nie byłam zadowolona z efektów - włosy się strąkowały i były matowe. To jeden z tych włosowych produktów, któremu po prostu trzeba dać czas na działanie. Najlepsza dla moich włosów częstotliwość używania maski to raz na półtora tygodnia [ mniej więcej, przecież nie zaznaczam w kalendarzu ;) ]. 

Maska nie daje spektakularnych efektów typu wow, silikony albo wow, właśnie wyszłam od fryzjera z kupą chemii na głowie, ale co tam, wyglądam jak z reklamy. W tym przypadku możemy raczej mówić o dobrym efekcie wizualnym, ale najlepsze są efekty długofalowe - przy regularnym używaniu maski włosy stają się namacalnie zdrowsze i sprawiają coraz mniej problemów na co dzień - mniej się plączą, mniej łamią, tak jakby SheaMoisture odbudowywała włosy od środka, są sprężyste, sypkie, grubsze w dotyku, bardzo ładnie odbijają światło. 


Jeśli tylko macie dostęp, koniecznie wypróbujcie tę maskę! Widziałam ją w jakimś sklepie internetowym za mega wysoką cenę około 70 zł, ale w USA można ją kupić za niecałe 10 dolarów, a często jest podobno w promocjach. 

Przy kończeniu tego postu doczytałam, że SheaMoisture kilka miesięcy zmodyfikowało tę linię swoich produktów i obecnie, zamiast baobabu, w składzie jest banan - ciekawe, jak nowa wersja się spisuje, może wiecie?

Miłej reszty weekendu! :)

MAJ - ukochańcy ♥


Czerwiec w rozkwicie, a ja o maju - już mnie nie dziwią te opóźnienia ;) Powspominacie ze mną? 
W maju stawiałam na lekkość, szukając kosmetyków, które nie oblepią mnie i nie spłyną po 3 minutach na słońcu. Odstawiłam ciężkie podkłady i gęste balsamy do ciała, nie miałam też zresztą tak dużo czasu na kosmetykowanie się ;) Teraz prezentacja:



Miodowe mydło do ciała i włosów Babuszki Agafii
cudowne odkrycie! Tzn nie tak do końca, bo czytałam o tym mydle wcześniej, ale jakoś nigdy nie czułam wielkiej potrzeby kupna, aż do czasu, kiedy natknęłam się na nie stacjonarnie, w drogerii Pigment w Krakowie. Za 16,99 zł miałam nie wziąć? Okazało się to jedną z lepszych kosmetycznych decyzji w ostatnim czasie i mydła używam cały czas! Genialnie myje włosy, powtarzam - genialnie! Wystarczy odrobinka, a pieni się jak szalone, tworząc delikatną pianę, która radzi sobie ze wszystkim, z olejami też i nie trzeba mycia powtarzać. Fenomen! Nadaje się też do ciała i twarzy, więc kiedy jechałam do Lublina na weekend, zabrałam to mydło ze sobą jako taki multifunkcjonalny kosmetyk - sprawdziło się wyśmienicie! Do tego pięknie pachnie ♥

Missha Perfec Cover BB Cream
o ile kocham EL Double Wear, to jednak na taką szaloną pogodę się nie nadaje. Pracuję w klimatyzowanym biurze, w którym wahania temperatury są naprawdę duże [ non stop komuś zimno i wyłącza nawiew ] i autentycznie wszystko spływa z twarzy. Spróbowałam z Misshą i okazało się, że świetnie się sprawdza, ściera się jedynie w okolicach nosa, ale jest to dla mnie do przyjęcia. Dzięki Agacie mam tubkę tego kremu i to naprawdę miły powrót. Krycie Misshy jest całkiem konkretne, kolor idealnie mój.

The Body Shop - grejfrutowe masło do ciała i mgiełka
uwielbiam kosmetyki z TBS - przed zapełnieniem nimi całej łazienki powstrzymuje mnie tylko kijowa dostępność i cena, serio ;) Ten duet ukochałam sobie w maju, bo ma super odzwierciedlony, orzeźwiający i świeży zapach grejfruta. Po użyciu przez długi czas czuję, jakbym polała się sokiem grejfrutowym, minus lepkość, of kors ;) Masło do ciała niesamowicie mi odpowiada, bo ma świetną konsystencję - gęstą, ale w zetknięciu ze skórą zmienia się w lekki sorbet, który momentalnie się wchłania, zostawiając skórę gładką i miękką. Używam zawsze wieczorem, nawet Narzeczony chwali aromat [ co się rzaaaadko zdarza ].

pomadka Golden Rose Velvet Matte 02
taki ot spontaniczny zakup, bo miałam już jedną pomadkę z tej serii i całkiem mi odpowiadała. Ta to jednak mistrzostwo, ma bardzo zbliżony odcień do mojej szminki życia - Brave z MAC, a jest 8 razy tańsza ;) Kolor jest chłodnym różofioletonudziakiem, który u każdego wygląda inaczej, sprawdźcie na zdjęciach w internetach. Trzyma się u mnie przeciętnie, do 3 h bez jedzenia i picia, ale totalnie mi to nie przeszkadza, kolor rekompensuje wszystko ^^

olejek do skórek Golden Rose Beauty Oil Nail + Cuticle
kolejny, po pomadce, trafiony produkt z GR. Na olejek miałam chętkę, odkąd zobaczyłam go u Enki już jakiś czas temu. Potem wszedł w moje posiadanie za sprawą wspólnych zakupów z przyjaciółką i od tamtej pory dzielnie się spisuje. Staram się go aplikować codziennie wieczorem przed zaśnięciem, kiedy jeszcze czytam książkę. Ma piękny zapach [ chyba winogronowy ], a działaniem dorównuje Regenerum. Początkowo obawiałam się, że olejek będzie się ciężko aplikowało z lakierowej buteleczki, ale okazuje się, że to całkiem sprawnie idzie. Rzecz warta wypróbowania!

To cała moja majowa gromadka, dajcie znać w komentarzach, co Was w maju zaczarowało! :)

LUBELSKIE SPOTKANIE Z NATURĄ | upominki

Witajcie! :)

W dzisiejszym poście zaprezentuję Wam kosmetyki, które przywiozłam z blogerskiego spotkania, w którym uczestniczyłam w zeszły weekend [ jeśli jeszcze nie jesteście w temacie, zapraszam do poprzedniego posta - WEEKEND W LUBLINIE, naturalne spotkanie blogerskie, zwiedzanie miasta i inne przygody oraz zdecydowanie za dużo zdjęć i tekstu ]. A kosmetyki to nie byle jakie, bo w praktycznie 100% naturalne, zgodnie z ideą spotkania. Powiem Wam, że niesamowicie się z nich wszystkich cieszę, bo to kosmetyki, po które sięgnęłabym sama! Gosia i Żaneta naprawdę się postarały! Ledwo dopięłam walizkę, Esek świadkiem!
Na jakiekolwiek opinie jeszcze za wcześnie, zaczęłam dopiero używać dwóch kosmetyków z Alchemii Lasu i masełka do skórek z Pszczelej Dolinki, ale na pewno dużo z tych smakołyków zobaczycie jeszcze na blogu :)
Nie przedłużając zatem - zapraszam do oglądania moich skarbów! :)
Ach, zapomniałabym! Szyszki, które są ozdobą zdjęć, również przywiozłam z Lublina ;)










A tutaj kulisy sesji zdjęciowej i pełen dezaprobaty wzrok Kebaba ;)



Musicie się ze mną zgodzić, że same wspaniałe rzeczy przywiozłam, prawda? Bardzo się z nich wszystkich cieszę i już nie mogę doczekać używania :D


WEEKEND W LUBLINIE | naturalne spotkanie blogerskie, zwiedzanie miasta i inne przygody oraz zdecydowanie za dużo zdjęć i tekstu ;)

Hej! :)

Ostatni weekend spędziłam wspaniale! Dostałam zaproszenie na naturalne spotkanie blogerskie, które organizowała droga mojemu serduszku Gosia z bloga Esy, Floresy, Fantasmagorie i przesympatyczna Żanetka - od razu wiedziałam, że pojadę! W Lublinie pojawiłam się w piątek po południu, a Gosia ugościła mnie obiadem i psem! Bo przecież Bella, psinka Eska, była jedną z głównych atrakcji [ pokochałam tę pocieszną kluskę od razu! Zapewniła mi też nocne rozrywki, bo walczyłyśmy o poduszkę - przecież poduszka jest przeznaczona na psią dupę, a nie na głowę personelu! Ale spokojnie, jestem zaprawiona w bojach, w końcu doszłyśmy do konsensusu i psia dupa spoczęła 30 cm niżej, na kołderce ^^  Zresztą nie miała ze mną szans - moja dupa jest zdecydowanie większa!] .
Jeszcze tego samego dnia wybrałyśmy się na oglądanie centrum miasta, które mnie naprawdę oczarowało! Urokliwe uliczki, klimatyczne knajpki i przemili ludzie - #kochamlublin ! Byłam nawet w baszcie, w której kręcono Czarne Chmury [ wychowałam się na tym serialu, jak zresztą na Czterech Pancernych, Stawce większej niż życie, Janosiku i innych ^^ ].

W sobotę było Lubelskie Spotkanie z Naturą, którego naprawdę nie mogłam się doczekać! Gosia z Żanetą pięknie wszystko obmyśliły i spotkanie było dla mnie naprawdę ciekawe i edukacyjne! Nie był to tylko sztuczny spęd z jeszcze bardziej sztucznymi uśmiechami i zbieraniem fantów, ale autentyczne spotkanie osób, które chciały tam być! Wszystko odbyło się w przyjemnej restauracji U Hanysa, pod Lublinem [ jedzenie boskie i w nieekonomicznie wielkich porcjach ;) ]. Na wstępie każda z nas dostała po bukieciku kwiatów z ogródka Babci Żanety, uroczo to wyglądało. Fajową inicjatywą była wymiana między nami kartek z adresem bloga i pisanie innym różnych rzeczy [ ja dowiedziałam się, że mam ładne włosy i że jest zapotrzebowanie na więcej zdjęć Kebsika ;) ] Potem Asia, która ma własny sklep z kosmetykami rosyjskimi [ Organika, w Lublinie przy ulicy Wieniawskiej 8 ], z pasją w oczach opowiadała nam o swoim biznesie, kosmetykach, Syberii i różnych nowinkach kosmetycznych - z miejsca ją polubiłam! Dzięki uśmiechowi i gadatliwości udało się jej nas rozruszać i po chwili już wszystkie rozmawiałyśmy z zapałem :) W międzyczasie testowałyśmy kremy do rąk i balsamy z Produktów Benedyktyńskich - byłam zaskoczona tym, że rozszerzyli działalność na kosmetyki, dotąd znałam ich wyłącznie od spożywczej strony - żałuję, że nie udało mi się przygarnąć żurawinowego kremu ;) Potem przybyły przedstawicielki marki Party Lite i prezentowały nam asortyment firmy. Nie znałam jej wcześniej, a okazuje się, że produkują świetne świeczki, o nietuzinkowych zapachach, a do tego z naturalnego, sojowego wosku z bawełnianymi knotami! Nie jestem jakąś wielką wielbicielką świeczek, mam ich kilka, ale nie szaleję na ich punkcie, ale paniom udało się zainteresować nawet takiego laika jak ja i z przejęciem wąchałam kolejne próbniki i słuchałam o produktach :). Najbardziej przypadły mi do gusty zapachy figowy i poziomkowy. Ostatnim pokazem był masaż w wykonaniu samej Żanetki - aż miło się patrzyło,kiedy była w swoim żywiole [ taka mała dygresja - żałuję, że w wieku Żanety nie miałam tak sprecyzowanych planów na przyszłość ! ] i naprawdę mi smutno, że mieszka tak daleko, inaczej stale jeździłabym do niej na zabiegi :) Świetnym punktem spotkania była też licytacja na rzecz Foondacji Felis, udało nam się zebrać ponad 200 złotych i wszyscy są szczęśliwi - zwierzaki mają na swoje potrzeby, a my więcej kosmetyków - ja jestem wyjątkowo zadowolona, bo jedną z nagród w loterii okazała się być Cudowna Maść Lecznicza z Alchemii Lasu :) Była też wymianka, przygarnęłam kilka ciekawych kosmetyków, ale wiecie - #kosmetykównigdydość ;) 

Po spotkaniu, pełne pozytywnej energii, ruszyłyśmy jeszcze z Gosią na miasto, była noc kultury [ i mrowie ludzi, ale nie przeszkadzało nam to ;) ] Chciałyśmy wejść na Zielone Tarasy, gdzie odbywał się jakiś koncert, ale tłum był tak wielki, że niestety, nie udało się. Za to nie ma tego złego, bo w tej galerii moim oczom ukazał się New Look, szok! Oczywiście pociągnęłam Gosię do środka i zaczęłam przebierać w ciuchach i akcesoriach ;) Kupiłam kilka rzeczy, ale nie obyło się bez destrukcji, bo rozbiłam na białej podłodze ciemny lakier do paznokci... Panie były jednak tak miłe, że nie pozwoliły mi za straty zapłacić, a dodatkowo dostałam rabat na zakupy - takie rzeczy tylko w Lublinie! ;) Pijąc potem drinka w centrum, okazało się, że zgubiłam jeden z kolczyków [ które dostałam na zeszłoroczne urodziny od Narzeczonego... ] i drogą eliminacji wyszło, że to chyba w New Look'u. Następnego dnia, tuż przed wyjazdem, pobiegłam jeszcze do tego sklepu i okazało się, że owszem, kolczyk znaleźli, ale nie uwierzycie - jeszcze mnie przepraszali, że zatyczki nie udało im się odnaleźć ! Wracając jeszcze do ostatniego wieczoru - widziałyśmy pana chodzącego na linie rozwieszonej między kamienicami, papierowe lampiony w kształcie ryb, uczepione na sklepieniu przejścia pod kamienicami, panie tańczące z ogniem, mini happening reggae i wiele barwnych postaci :) Ach, działo się!

Do Krakowa wracałam tak przepełniona pozytywną energią i pięknymi wspomnieniami, że nawet opóźnienie busa nie było mi straszne ;) Zdecydowanie naładowałam akumulatory na najbliższe dni, żadna depresja, ani tym bardziej brak kosmetyków mi nie grozi! :D Apropos kosmetyków - nie widzicie tutaj tego, co przywiozłam [ a była tego prawie cała walizka! ], bo gdybym umieściła tutaj jeszcze więcej zdjęć i opisów, już NIKT  by nie przeczytał ;) Tak więc brace yourselves - post z kosmetykami z Lublina nadchodzi! :D

Dziękuję Dziewczynom za wspaniałe spotkanie, Eskowi za gościnę, wikt, wieczny uśmiech i znoszenie mojej osoby, a Lublinowi - za całokształt! ♥

A teraz czas na zdjęcia! Testuję nowy sposób pisania postów - najpierw cały tekst, potem zdjęcia - dajcie znać w komentarzach, co o tym sądzicie! :)
































Uczestniczki spotkania:

sponsorzy loterii:
sponsorzy upominków:


To już wszystko, co przygotowałam na dzisiaj, wypatrujcie postu z upominkami! 
I co, zazdrościcie mi weekendu? Sasasa ^^