CUREPLEX || relacja z zabiegu

Witajcie serdecznie :)

Dziś chcę Wam opisać zabieg, który na początku maja został wykonany na moich włosach. Jak widać wyraźnie po tytule, mowa o zabiegu Cureplex. Nietrudno się domyślić, że to produkt "plexowy", jak ja to mówię, jeden z wielu wariacji na ten temat na rynku, bo teraz jest to na czasie. I bardzo dobrze, że plexy są w modzie, bo odżywianie włosów zawsze spoko, prawda? :)




Zaproszenie dostałam od firmy Cureplex z sugestią, że mogę zabieg wykonać w moim mieście, czyli Bochni. Dla mnie spoko, bo oszczędza mi to dodatkowej wycieczki do Krakowa, już wystarczy, że 5 dni w tygodniu muszę się tam pojawiać i pracować ;) Ucieszyłam się więc z możliwości zabiegi w pobliskim salonie [ umówmy się też, w Bochni wszędzie jest blisko ;) ]

7 maja pomaszerowałam z przyjaciółką / fotografem do salonu Kreatywne Fryzjerstwo Ewelina Jodłowska [ fejsbuk ] O 12 zajęła się mną pani i rozpoczęłyśmy zabieg. Polega on na tym, że na umyte włosy nakłada się dwa różne kosmetyki. W pierwszym kroku nakłada się Bond Creator, który ma stworzyć we włosie nowe wiązania dwusiarczkowe, wzmocnić już istniejące oraz poprawić wytrzymałość i elastyczność włosa. Następnie nakładany jest krok drugi, czyli Bond Fortifier, który dodatkowo odżywia i wygładza włosy. Po tym etapie włosy zostały owinięte folią i przeszłam je ogrzać pod kosmiczną maszynę [ tak sobie żartuję, ale na serio nie mam pojęcia jak to się nazywa fachowo ;) ]. Po 15 minutach w ciepełku wszystko się spłukuje i nakłada jeszcze raz krok drugi, czyli Bond Creator, ale tym razem solo na kilka dodatkowych minut. Potem znowu spłukanie i już koniec, można suszyć i modelować. Ja zdecydowałam się jeszcze na podcięcie końcówek o całe 5 cm, bo jak już odżywiam włosy zabiegiem, to niech i końcówki coś z tego mają ;)









Pani fryzjerka mówiła od początku, że zabieg ten najlepiej sprawdza się na włosach zniszczonych chemicznie i farbowanych, a jak wiecie, ja koloruję włosy henną i staram się o nie dbać, więc jakoś specjalnie zniszczone nie są, oprócz końcówek, które zawsze najbardziej cierpią, bo noszę włosy rozpuszczone. Uprzedzono mnie, że efekt u mnie może nie być spektakularny.

Moje odczucia: całość bardzo ładnie pachnie, dla mnie jaśminowym ryżem :) przyjemnie się siedziało z tymi produktami na włosach, a jak zobaczyłam włosy po suszeniu, byłam zachwycona. Nie miałam wielkich oczekiwań, bo też moje włosy nie są w tragicznej kondycji. Najbardziej dokucza mi puszenie się włosów i ich plątanie i miałam nadzieję, że Cureplex z tym pomoże.

Po zabiegu Cureplex włosy pięknie błyszczały, to była pierwsza rzecz, którą zauważyłam :) Mam też wrażenie, że są mocniejsze i jakby bardziej sprężyste.



Dostałam krok trzeci, do stosowania w domu, Bond Sustainer, który ma utrzymywać efekt po zabiegu. Szczerze powiedziawszy, ta maska jest dobra, ale znam lepsze. Żeby daleko nie szukać, lepiej spisywała się u mnie maska z kroku trzeciego zabiegu Junctiox, ale wiadomo, wszystko zależy od włosów. No i co ważne przy tym trzecim kroku Cureplex, to 5 minut trzymania na włosach, zalecane na opakowaniu, to zdecydowanie za mało. Eskperymentowałam kilka razy z tą maską i zdecydowanie trzeba ją trzymać minimum 20 minut, żeby zauważyć efekt wygładzenia i nawilżenia :)

Podoba mi się pomysł dodawania tego typu zabiegów do koloryzacji chemicznej, powiem Wam w sekrecie, że dość już mam farbowania henną i za niedługo wybiorę się do salonu na koloryzację. Myślę, że postawię na połączenie koloryzacji z takim zabiegiem, może właśnie z Cureplexem :)

Poniżej możecie zobaczyć porównanie przed i po. Wiem, że nie jest do końca miarodajne, ale myślę, że efekt widać całkiem dobrze :)


A tutaj zdjęcie zrobione jakąś godzinę po zabiegu, widać na nim nierówny kolor moich włosów [ składowa chemicznego farbowania sprzed ponad 2 lat i henny, czyli ogólne niewiadomoco ;) ], jeśli zastanawiacie się co mam na łbie ;)



Serdecznie dziękuję firmie Cureplex za zaproszenie i salonowi za miłe przyjęcie :)


Post na szybko: małe zakupy w Hebe

Wybrałam się dziś z przyjaciółkami na burgera [ prześwietne są w Beer House na Floriańskiej, Kraków of kors ] i przecząc temu, że jak człowiek pojedzony, ma większą samokontrolę w sklepie, kupiłam sobie potem kilka rzeczy w Hebe.

Akurat potrzebowałam zmywacza i suchego szamponu, pretekst więc miałam dobry, żeby wejść, tym bardziej, że Hebe jest dosłownie obok drzwi do knajpki ;)


Szampon wybrałam standardowo z Batiste, tym razem jakąś nową zapachową wersję, Pani mi zachwalała, to wzięłam. Czaiłam się w sumie na suche szamponu z Aussie, bo nie wiedziałam, że mają, ale ostatecznie zwyciężyło znane :) Płyn do higieny intymnej z Tołpy, mój ulubieniec, teraz w sumie żałuję, że nie wzięłam jeszcze jednego opakowania na zapas, ale promocje są zawsze, więc spoko. Zmywacz Essence ulubiony, chyba najlepszy z tych tanich drogeryjnych, n - te opakowanie.
No i wisienka na torcie, czyli serum pod oczy Be Organic. Czytałam o nim kiedyś u Bogusi i od tamtej pory siedziało mi w głowie. Promocja była całkiem przyjemna, -40% od ceny wyjściowej, nie zastanawiałam się więc zbyt długo. W sumie to wcale ;)


Tutaj ceny dla zainteresowanych, ogólnie całkiem niewielkie, konto nie ucierpiało, jeszcze mam na jedzenie ;)

A jak Wasze zakupy ostatnimi czasy?

Sephora | maska do twarzy na noc Green Tea

Dzień dobry :)

Przyznam szczerze, że blogowanie nie zaprząta mi głowy ostatnio prawie wcale, mam taki okres, że wolę usiąść z dobrą książką [ aktualnie Saga Sigrun Elżbiety Cherezińskiej - wczoraj zarwałam noc przez tę książkę! ], spotkać się z przyjaciółmi, ugotować coś dobrego [ obecny zachwyt: gulasz warzywny z indykiem marynowanym w miodzie i kardamonie z kuskusem ] albo wyjść na dłuższy spacer z psiskiem, niż ślęczeć w domu przed ekranem. To pewnie też dlatego, że w pracy spędzam przyklejona do monitorów [ pracuję na dwóch ;) ] ponad 8 godzin dziennie. Wiecie, korpo mnie wessało. 

Niemniej jednak pomyślałam sobie, że korzystając z sennej atmosfery niedzielnego poranka, wpadnę tutaj i coś napiszę. Znalazłam zdjęcia, które chciałam Wam już dawno pokazać i opisać, zabieram się zatem do roboty :)


To było chyba pod koniec września, kiedy w ramach jakiś zakupów zgarnęłam też i żelową maseczkę nocną do twarzy z marki własnej Sephory. Potem czekała do stycznia, aż sobie o niej przypomnę. Niepotrzebnie... Cena tej wątpliwej przyjemności to 15 zł.


Miałam wcześniej maseczkę w płachcie z tej linii zielonoherbacianej i byłam z niej zadowolona, naprawdę były efekty - zwężone pory, koloryt cery ujednolicony i gładkość. Tego samego spodziewałam się tutaj. Okazało się zupełnie na odwrót, na moje nieszczęście.


Maska spowodowała naprawdę widoczne rozszerzenie porów, zerknijcie na zdjęcia. Ja byłam w szoku, kiedy to rano zobaczyłam w lustrze, bo owszem, moje pory są zatkane i widoczne, ale żeby aż tak?! Dodatkowo, głównie na policzkach, pojawiły się przez noc bolące, zaczerwienione pryszcze. Przez następny tydzień było to wszystko zaognione, nie pomagał Effaclar Duo, tonik z kwasem, ani czyste masło shea, które zazwyczaj koi mi skórę. Dopiero po jakichś 3 tygodniach zaczęło się to wszystko uspokajać i znikać.


Zraziłam się do tych nowych maseczek Sephory, jedynie może pod oczy sobie jakąś jeszcze kupię. Z całą pewnością żelowych już nie tknę i Wam doradzam to samo!
Czasem zresztą niewarto eksperymentować i lepiej zostać przy sprawdzonych kosmetykach - ja teraz już nawet nie zerkam na maseczki w drogeriach, mam swoje glinki i maskę algową :)

Miłej niedzieli!